logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Bill Hybels, Lynne Hybels
Więzy i więzi. Jak stworzyć udany związek?
Wydawnictwo Esprit


Autorzy rozpoczynają swoją książkę od dwóch wspomnień. Pełnych wzajemnych pretensji i nieporozumień świąt w Waszyngtonie i romantycznej nocy pod gwiazdami nad morzem. Które z tych wydarzeń mówi prawdę o ich związku? Autorzy nie obawiają się przyznać, że obydwa – w swoim małżeństwie doświadczyli zarówno chwil wielkiego szczęścia, jak i frustracji i rozczarowania.


Wydawca: Bratni Zew 
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7485-160-2
Format: 130x210
Stron: 110
Rodzaj okładki: Miękka
 
Kup tą książkę

 

Demaskowanie mitów o małżeństwie


Bill: Jako nastolatek i młody mężczyzna szczyciłem się tym, że jestem niezwykle zdyscyplinowany. Niezależnie od tego, jak bardzo byłem zmęczony czy obolały po treningu koszykówki, zmuszałem się, by przebiec kolejne okrążenie. Niezależnie od tego, jak późno kładłem się spać w piątek w nocy, zawsze meldowałem się do pracy w firmie rolniczej o szóstej rano w sobotę. Niezależnie od tego, ile godzin opuściłem w szkole, towarzysząc ojcu w podróżach zawodowych, zawsze na czas odrabiałem lekcje. Niezależnie od tego, co działo się we mnie, zazwyczaj emanowałem pewnością siebie i siłą. Byłem zdyscyplinowany sportowo, zawodowo, naukowo i – co najważniejsze – emocjonalnie. Nic – i nikt – nie mogło mną zachwiać; nic mnie „nie wzruszało”. Ani moja twarz, ani zachowanie nie zdradzały tego, co działo się w moim sercu i umyśle. Mógłbym być zawodowym pokerzystą.

Jeśli chodzi o zaloty, pilnowałem się, aby nigdy nie pokazać dziewczynie, jak bardzo mi na niej zależy. Świadomie dawałem sygnały o treści: „Kontroluję sytuację. Nie możesz mnie skrzywdzić”. Nawet przed Lynne, na której mi bardzo zależało, nie opuszczałem swojej tarczy. W rzeczywistości to, co działo się naszym związku – czy to dobrego, czy złego – miało ogromny wpływ na moje życie. Jego jakość w znacznym stopniu zależała od jakości związku z Lynne. Ale nie pozwalałem nikomu (a jej w szczególności) tego zobaczyć. Utrzymywałem na miejscu swoją pozornie niezniszczalną tarczę.

Był to dobry nawyk, ponieważ pewnej lodowatej, grudniowej nocy 1971 roku ona zrobiła to, czego nigdy wcześniej nie zrobiła mi żadna dziewczyna. Sprawiła, że ziemia usunęła mi się spod nóg.

Kilka miesięcy wcześniej postanowiliśmy się pobrać. Ustaliliśmy datę, zarezerwowaliśmy kościół i zaczęliśmy zajmować się mnóstwem szczegółów, które są potrzebne do zaplanowania ślubu. A potem ni z tego, ni z owego, kiedy siedzieliśmy w moim samochodzie pod domem jej rodziców, ona niespodziewanie powiedziała:

– Nie czuję pokoju Bożego w sprawie naszego małżeństwa. Myślę, że powinniśmy się rozstać.

Wysiadła z samochodu – i z mojego życia.

Wierny swojemu starannie kontrolowanemu wizerunkowi zamknąłem drzwi, odjechałem i nie obejrzałem się za siebie – przynajmniej zewnętrznie. Wewnętrznie byłem zdruzgotany. Kilka dni później musiałem pojechać ciężarówką z żywnością do Detroit. Po drodze w radiu usłyszałem piosenkę Ray’a Price’a There Goes My Everything i patrząc na drogę zamglonym wzrokiem, śpiewałem razem z nim: „oto odchodzi sens mojego życia (...) odchodzi ode mnie wszystko”.

Na gładkiej powierzchni mojego pozornego spokoju zaczęło pojawiać się coraz więcej rys i ojciec stwierdził, że potrzebna mi zmiana otoczenia. Właśnie opuściłem college, aby dołączyć do rodzinnej firmy rolniczej, i miałem dużo wolnego czasu. Ojciec wysłał mnie na miesiąc do Ameryki Południowej w odwiedziny do kilku znajomych rodzin misjonarskich. Podczas  bezsennych nocy na słomianych matach i rozgrzanych słońcem godzin na powolnych łodziach rzecznych mogłem rozmyślać bez końca. Najpierw zastanowiłem się nad tym, co takiego powiedziałem i zrobiłem, co odpędziło ode mnie Lynne. Zanalizowałem nasze rozmowy i spróbowałem przyjrzeć się wydarzeniom z jej punktu widzenia. Zdałem sobie sprawę, jak głupie było udawanie, że jestem twardy, i ubolewałem nad tym błędem. Postanowiłem, że jeśli Lynne da mi kiedykolwiek jeszcze jedną szansę, będę bardziej uczuciowy, wrażliwy, bardziej czuły dla niej. Jeśli miałbym nigdy nie dostać tej szansy, przynajmniej wykorzystam tę nauczkę w następnych związkach.

Czas spędzony na przemyśleniach zmienił mój punkt widzenia na sprawę związków. A czas spędzony na rozmowach z bogobojnymi misjonarzami przyniósł inne, ale uzupełniające spojrzenie na moje życie duchowe. Zacząłem zauważać, że pozwoliłem, by Lynne stała się ważniejszym punktem mojego życia niż mój związek z Chrystusem. Nie chciałem, żeby tak się stało, i z pewnością nie pozwoliłem jej tego zauważyć. Ale powoli i niezauważalnie moja uwaga przeniosła się z Pana na nią.

Bóg mówi nam w Księdze Wyjścia (20, 5): „jestem Bogiem zazdrosnym” – nie zazdrosnym w małostkowy, samolubny sposób, ale zazdrosnym ze względu na nas. Wie, że jeśli nie przyznamy Mu najważniejszego miejsca w naszym życiu, które Mu się należy, staniemy się sfrustrowanymi, pustymi ludźmi. Wie, że jeśli nie uhonorujemy Go jako tego, który najlepiej zaspokaja nasze potrzeby, powierzymy nasze pragnienia ułomnym ludziom, którzy nie będą w stanie ich spełnić.

Po tych zerwanych zaręczynach musiałem z powrotem poskładać swoje życie, w czym zawierało się ponowne przeniesienie mojego zaufania na związek z Jezusem Chrystusem. Pamiętam mówienie sobie: „Mogę być szczęśliwy samotnie. Być może Bóg poprowadzi mnie do tego, żebym był samotny przez resztę życia. To w porządku. On wystarczy”. Uświadomienie sobie tego było kluczowe w tamtym momencie mojego życia. Skupiłem się bardziej na duchowym wzroście; zacząłem rozwijać i wykorzystywać swoje dary duchowe; związałem się z duszpasterstwem świeckim. I odkryłem, że życie naprawdę ma sens i jest niesamowicie wypełnione radością.

Półtora roku później Lynne i ja znowu byliśmy razem. Rok potem pobraliśmy się, z wyraźnym i obustronnym przekonaniem, że nic nigdy nie będzie ważniejsze dla żadnego z nas niż nasz związek z Jezusem Chrystusem. Chociaż skupienie się na Nim nie rozwiązało wszystkich różnic między nami, dało nam mocny fundament, na którym mogliśmy zbudować małżeństwo.

Ale co by się stało, gdyby ta historia nie skończyła się w ten sposób? Gdyby była to historia samotnego życia? Szczerze wierzę, że Bóg wciąż by wystarczał, życie byłoby pełne, a ja wciąż odczuwałbym radość, którą odczuwałem jako dwudziestojednolatek po raz pierwszy uznający prymat Boga. Jego obietnice radości, pokoju i satysfakcji nie dotyczą tylko małżeństw. Nie mówi: „Przyszedłem po to, aby małżeństwa miały życie w obfitości”. Ofiarowuje to każdemu – żonatemu czy samotnemu – kto utrzymuje z Nim związek.

***

Bóg ofiarowuje swoją obietnicę radości, pokoju i satysfakcji każdemu – żonatemu czy samotnemu – kto utrzymuje z Nim związek. Z biblijnego punktu widzenia temu stwierdzeniu nie można zaprzeczyć. Ale ilu samotnych ludzi naprawdę wierzy w nie w głębi serca? Czy radują się tą prawdą? Czy może wypowiadają te słowa raczej z odcieniem rezygnacji w głosie?

Obserwacje wskazują, że bardzo niewielu ludzi tak naprawdę uznaje samotne życie za opcję do zaakceptowania, nie wspominając już o przykładzie życia w obfitości.

Mimo że ponad pięćdziesiąt procent małżeństw kończy się zniszczeniem marzeń, Amerykanie wciąż są zakochani w małżeństwach. Eksperci szacują, że dziewięćdziesiąt pięć procent samotnych ludzi głęboko pragnie żyć w małżeństwie. Spis ludności ujawnia, że zaledwie około pięciu procent ludzi powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia nigdy nie weszło w związek małżeński[1]. Prawie każdy chce wziąć ślub, planuje to zrobić i wcześniej czy później robi.

Niestety, bardzo często z niewłaściwych powodów.

________

[1] H.I. Smith, Single and Feeling Good, nashville 1987, s. 9.





 
 



Pełna wersja katolik.pl