logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Jacek Pulikowski
Warto być ojcem
Wydawnictwo Jerozolima


format: 14x20 cm;
stron 152


 

Męskość wobec kobiecości (cz. 1)

Chcąc mówić o męskości, musimy odwołać się do kobiecości. Pojęcie "mężczyzna" bez odwołania się do istnienia kobiety nie mogłoby w ogóle funkcjonować. Postawmy parę podstawowych pytań: Czy my jako mężczyźni i kobiety różnimy się? Czy wszyscy sobie z tego zdają sprawę? Dlaczego się różnimy? W jakim celu zostaliśmy zróżnicowani? Tutaj zatrzymamy się nad różnicującą rolą kultury i nad różnicami naturalnymi.

Zacznijmy po kolei. Czy my się różnimy? Ktoś może powiedzieć: przecież bez sensu jest w ogóle stawianie tak sprawy, przecież to wiadomo. Anatomicznie to nie podlega wątpliwości, fizjologią też się różnimy; hormony - wiadomo, psychologicznie też, choć funkcjonowały w świecie teorie, iż chłopcy są inni od dziewczynek tylko dlatego, że mamusie dają synkom samochodziki, a córeczkom lalki. Inaczej się ich traktuje więc zauważalne różnice są tylko wynikiem wpływów kultury. Oczywisty jest wpływ wychowania na to, kim stajemy się w wieku lat - powiedzmy - osiemnastu, dwudziestu, jako mężczyzna lub jako kobieta - jest w tym niezaprzeczalne piętno kultury. Natomiast twierdzenie, że wszystko jest ukształtowane wyłącznie przez kulturę, to grube nieporozumienie.

Każdy człowiek jest inny, ale istnieje jednak pewna specyfika płci. Zastrzegam się od razu, że będę mówił takie rzeczy, które będą wyglądały na szufladkowanie. Każde zdanie zatem powinienem zacząć: przeciętnie..., zwykle..., w tę stronę ciąży ogół kobiet, ogół mężczyzn w inną... Ja tych zastrzeżeń już w trakcie nie będę ponawiał. Umówmy się, że w tym, co mówię, są pewne uproszczenia i uogólnienia.

Dlaczego trzeba w ogóle zastanawiać się, czy jesteśmy różni? Dlatego, że żyjemy w kulturze, która wszelkimi sposobami próbuje zacierać różnice. W czasie, kiedy dziewczyny zaczęły chodzić w spodniach, starsze osoby mówiły: "Teraz to nie można poznać, czy to dziewczyna, czy chłopak". No, nie... Można było jednak poznać, bo dziewczyny miały długie włosy, bo to było w czasach, kiedy dziewczęta wszystkie miały długie włosy, no prawie wszystkie, a chłopcy byli odpowiednio krótko podstrzyżeni. Po czym zaczęły się czasy, gdy chłopcy zaczęli nosić długie włosy. Czy jest coś moralnie złego w tym, że chłopak nosi długie włosy? Oczywiście nie. Niemniej w tym rozróżnieniu dziewczyna - chłopak coś się już zatarło. Ale wystarczyło spojrzeć od przodu, po kształtach dało się rozpoznać. No to dziewczyny zaczęły nosić tak luźne stroje, że właściwie wyglądało wszystko mniej więcej tak samo. Wtedy jeszcze zostały kolczyki w uszach. Jak były kolczyki, to wiadomo było, że dziewczyna. Skończyło się i to rozróżnienie. Czy jest coś moralnie złego w tym, że chłopak sobie wepnie w ucho czy nawet w nos kolczyk? A niech sobie wpina. Gorzej, jeżeli to jest symbolem jakiejś ideologii zła.

Zacierają się wizualne różnice między dziewczyną a chłopakiem. Tu pewne zasługi mają mężczyźni, którzy noszą brodę. Na szczęście kobiety jeszcze nie próbują w tym upodabniać się do mężczyzn. Popatrzmy teraz na zachowania kobiet, zachowania mężczyzn... Przecież jak którejś próbuje się podać płaszcz, oponuje: "Dam sobie sama radę." Przecież to kobiety często mówią, że nie życzą sobie, być przepuszczane w drzwiach, bo się wówczas jakoś źle czują. Tu zupełnie pogubiliśmy się w naszej kulturze i dlatego trzeba sobie bardzo jasno uświadamiać: Jesteśmy naprawdę inni, mimo że z pozoru wygląda na to, że jesteśmy tacy sami. Jednak pamiętajmy o tym, że jesteśmy zdecydowanie różni.

Dlaczego jesteśmy różni? My, wierzący, wiemy, że jesteśmy stworzeni przez Boga i On miał w tym jakiś cel. On w określonym celu sprawił, że jesteśmy mężczyzną i niewiastą. Zresztą sam powiedział jasno, w jakim celu. Powiedział o rozmnażaniu się, napełnianiu ziemi i czynieniu jej sobie poddaną. I stworzył nas w inności. Przy czym - dopowiedzmy jednoznacznie - jesteśmy równi, absolutnie równi w człowieczeństwie. Są wprawdzie różne dowcipy na ten temat, że jak się na ulicy zawoła: "Człowieku!", to żadna kobieta się nie obejrzy. Ale poważnie rzecz biorąc, w człowieczeństwie jesteśmy absolutnie równi, tylko wyraz naszego człowieczeństwa poprzez ciało jest inny. Jan Paweł II mówi: "dwa sposoby bycia ciałem". Różne sposoby, o bardzo jasnym przeznaczeniu. Mężczyzna jest wyposażony tak, by mógł być ojcem. Kobieta jest wyposażona tak, aby mogła być matką.
I po to zostaliśmy stworzeni na dwa sposoby, po to nasze ciała zostały stworzone, wyposażone na dwa różne sposoby.

Wiemy jasno, ku czemu mamy zmierzać. W tym najpowszechniejszym powołaniu, bo małżeństwo - liczebnie rzecz biorąc - jest najpowszechniejszym powołaniem, jesteśmy stworzeni do komunii osób w małżeństwie, do komunii na wzór komunii Osób Boskich, do jakiejś niepojętej jedności. Ta jedność jest ogromnie szczęściodajna. Nawet jakieś minimalne osiągnięcia na drodze do niej są ogromnie szczęściodajne. Ale nie po to Pan Bóg powołał nas, by tworzyć komunię, żebyśmy się tą komunią cieszyli i na tym koniec. Ta komunia ma czemuś służyć. Ona ma owocować. I owocem jedności małżeńskiej (choć nie jedynym) mają być dzieci. To wszystko jest logiczne, spójne, wszystko pasuje.

Wchodząc w małżeństwo, mamy stworzyć nową jakość mającą swój osobny sens i funkcje do spełnienia w świecie. Dwie osoby mają stworzyć nową jakość, która będzie zdolna do przejęcia nowych funkcji.***
W małżeństwie nie mamy powodować jakiegoś okrojenia siebie, swej indywidualności. Ja w pełni mam pozostać sobą, ona ma w pełni pozostać sobą. Ale my mamy wspólnie stworzyć nową jakość, która jest zdolna do zrodzenia i wychowania potomstwa, przekazania dzieciom tego najważniejszego: jak tworzyć komunię, jak miłować. I gdybyśmy umieli to dzieciom przekazać, wtedy wszelkie teorie pedagogiczne byłyby niepotrzebne. Całe mnóstwo wiedzy zawartej w mądrych książkach nie byłoby nam potrzebne, gdybyśmy potrafili nasze dzieci nauczyć prawdziwie, mądrze, dobrze kochać. I dobra w świecie byłoby, oczywiście, dużo więcej.

Jesteśmy zatem stworzeni do ojcostwa i macierzyństwa. I to każdy człowiek bez wyjątku. Nie tylko ten, który wybiera drogę powołania małżeńskiego. Bez sensu jest życie mężczyzny, który nie jest ojcem, i bez sensu jest życie kobiety, która nie jest matką. Mówię to w rozumieniu szerszym: niekoniecznie fizycznie ojcem, fizycznie matką wprost - przez zrodzenie potomstwa. Kobieta ma matkować, mężczyzna ma ojcować w swoim środowisku, w świecie. Co więcej, by móc tak bardzo szeroko ojcować i matkować, trzeba czasem wręcz zrezygnować z własnej rodziny, z własnego ojcostwa fizycznego, z własnego macierzyństwa - by móc być bardziej ojcem, bardziej matką.

Tu przykłady same się nasuwają: ze świata kobiet - Matka Teresa z Kalkuty. Ona nie mogłaby robić w świecie tego, co robiła, nie mogłaby tak matkować - prawie można by powiedzieć - światu całemu, nie mogłaby tego robić, gdyby miała własne, rodzone dzieci. Musiałaby po prostu zająć się w pierwszym rzędzie własnymi dziećmi. I nie wolno jej byłoby iść do tych biedaków w Kalkucie i gdzie indziej. Podobnie Ojciec Święty. Z pewnością, przy swoich cechach osobowościowych byłby świetnym, wspaniałym ojcem rodziny, ale nie mógłby wówczas być tym, kim jest. Każdy wspaniały kapłan nie mógłby tak oddawać się swoim "dzieciom", gdyby miał własne, które akurat zachorowały w nocy. Nie wolno by mu było zostawić własnego dziecka i pójść do innych. W niezrozumieniu swego przeznaczenia, powołania bardzo wiele osób, zwłaszcza kobiet, pogubiło się. Bardzo wiele kobiet robi kariery życiowe, które nic z matkowaniem wspólnego nie mają. One są głęboko nieszczęśliwe. Różnie się to wyraża, czasem to spostrzegają dopiero nad grobem, czasem wyraża się to w agresywnym krzyczeniu, że: To ja jestem najmądrzejsza, żeby zagłuszyć ten niepokój sumienia: Czy ja na pewno idę dobrą drogą? Popatrzmy jak głośno krzyczą te kobiety, które przekreślają macierzyństwo. Jak one się agresywnie zachowują. Kiedyś myślałem o nich źle. W tej chwili myślę, że one są naprawdę bardzo, bardzo biedne i bardzo poranione. Myślę, że po prostu trzeba się modlić za te kobiety, które w najwyższym i najwyrazistszym przejawie własnej kobiecości - macierzyństwie, nie znajdują wartości. One to negują, odrzucają. Swoją wartość widzą w tym, że są wyzwolone z macierzyństwa..

Chciałbym teraz zwrócić uwagę na biblijną scenę stworzenia pierwszych ludzi. Na Boże słowa wypowiedziane już po zerwaniu owocu z drzewa poznania złego i dobrego, zakazanego owocu. Zrobiła to Ewa, skusiła Adama. Przychodzi Pan Bóg i co robi? Czy pyta: Ewo, co zrobiłaś? Nie! Pyta: Adamie, gdzie jesteś? Adamie, co się stało? W ręce mężczyzny Bóg Stwórca złożył odpowiedzialność za to, co się dzieje, między innymi, choć nie tylko, między nim a kobietą. Mimo, że to ona go zwiodła, ona go skusiła, on przy swojej racjonalności, wiedząc, co robi, jakie skutki to przyniesie, powinien ją powstrzymać i on ponosi odpowiedzialność.

Również i współcześni Adamowie często ulegają skuszeniu przez Ewy, ale też często sami brutalnie zrywają, przełamując próby obrony przez Ewy, zakazane owoce i nie chcą ponosić odpowiedzialności za to. Bóg jest znakomitym pedagogiem i wychowawcą i za wykroczenie wymierzył karę - by uczyć odpowiedzialności. Na tym polega rola wychowawcy, że jak wychowanek zrobi coś złego, to musi odczuć, że to było złe. Jakże często rodzice nie stają tu na wysokości zadania - dziecko narozrabia, a oni wszystko zamaskują, zakamuflują, biorą wszystko na siebie. A potem się dziwią, że dziecko nie ma w sobie krzty odpowiedzialności, a nawet poczucia wstydu czy winy. Trudno się dziwić, że niestety ci chłopcy później jako mężczyźni często nie biorą na siebie odpowiedzialności za losy rodziny. Już widzę jak wiele żon ochoczo przyznaje mi rację. Spokojnie, to zjawisko ma swoje korzenie i nie powstało bez swoistego udziału kobiet. Weźmy typowy przykład z poradni rodzinnej. Przychodzi pani i skarży się na skrajną nieodpowiedzialność męża. Po dłuższej, spokojnej rozmowie pytam:
- A co Pani powierza jego odpowiedzialności?
- Pan mnie źle zrozumiał. On jest nieodpowiedzialny.
- A co mu Pani powierza?
- No nic, bo nie mogę.
- Niestety, droga Pani, on nigdy nie stanie się odpowiedzialnym, jeżeli Pani nie zmieni swojej postawy.
Kółko się zamyka. Nikt nie rodzi się odpowiedzialnym. Do niej trzeba się wychowywać. Pewnie tego mężczyznę niedostatecznie wychowali rodzice, pewnie on nie podjął trudu samowychowania, ale również zaniedbała go żona, godząc się niejako na jego nieodpowiedzialność, nie powierzając mu zadań, które uczyniłyby go bardziej odpowiedzialnym. A jeżeli on był niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek odpowiedzialności od początku małżeństwa, to dlaczego została jego żoną, wybrała go na ojca swoich dzieci?


 



Pełna wersja katolik.pl