logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Remi Parent
Życie jako zmaganie ze śmiercią
Wydawnictwo Salwator


format: 145 x 205
stron: 96
ISBN: 83-89289-58-x


 

Śmierć końcowa

Jeśli do tej pory nie poruszyłem zagadnienia śmierci końcowej, to nie dlatego, że chciałem lękliwie zasłonić jej oblicze, zaprzeczyć spustoszeniom, jakie czyni, jej dziełu zniszczenia. Mam jednak nadzieję, że wystarczająco wyraźnie pokazałem, iż śmierci nie należy odpychać i zamykać w tym swoistym "przyszłym życiu", jakim jest ostatnia chwila naszego istnienia. Wyzwanie rzucane przez śmierć musimy podnieść dzisiaj, tu i teraz. Bowiem śmierć i życie razem dają nam znak tu i teraz.

Wypędzając obecność śmierci nawet z najzwyklejszego życia codziennego, bynajmniej nie uciszamy niepokoju, wręcz lęku, jaki może w nas rosnąć, gdy tylko pomyślimy o śmierci końcowej. Czyż jednak każdy nie jest zaproszony do tego, by nawrócić swoje spojrzenie na śmierć?


Kilka pytań

Nietrudno zgadnąć, że zastanawiam się nad śmiercią końcową. A ściślej biorąc, nad rzeczywistymi związkami, jakie każdy z nas utrzymuje dzisiaj ze swoją własną śmiercią końcową. Czy to właśnie jej musimy wydawać walkę w codziennym zmaganiu? Czy przede wszystkim jej się boimy? Wydaje mi się, że refleksja nad różnymi przejawami śmierci codziennej, jaką przeprowadziłem do tego miejsca, upoważnia mnie do postawienia pytań, którymi ośmielę się teraz podzielić.

1. Wiele osób twierdzi, że mniej się boi śmierci końcowej niż cierpień, które mogą ją poprzedzić. Medycyna dokonała oczywiście ogromnych postępów w przynoszeniu ulgi cierpieniu fizycznemu. Skądinąd istnieją próby pomagania osobom w umieraniu z godnością i w obecności ludzi umiejętniej towarzyszących tym, którzy stawiają czoło tej ostatniej chwili. Czy jednak nie zagłuszamy lęku przed chwilami, które poprzedzą naszą śmierć? Jaki ciężar cierpienia muszę wziąć na siebie, zanim śmierć wydrze mnie życiu? Czy będę miał siłę, żeby przeżyć te cierpienia z godnością? Czy za życia, lęk przed chwilami poprzedzającymi śmierć końcową często nie jest silniejszy od naszych obaw przed samą chwilą śmierci? Jesteśmy skłonni życzyć sobie "nagłej śmierci".

2. Nasz ojciec tak otwarcie okazywał lęk przed śmiercią, że wszyscy baliśmy się dnia, w którym stanie z nią twarzą w twarz. Rozsiany nowotwór zabrał go szybko... i bardzo łagodnie. Kiedy na ostatnie godziny stracił świadomość, pojechaliśmy po matkę. Gdy tylko stanęła przy łóżku, tato nagle się obudził, usiadł i powiedział jej po prostu: "Jaka jesteś piękna!". Zaraz po tym ostatnim wyznaniu miłości z powrotem stracił przytomność. Po paru godzinach zgasł. Wbrew temu, co możemy sobie wyobrażać i czego się dzisiaj obawiać, jak wiedzieć, czy nasze spotkanie ze śmiercią nie odbędzie się równie łagodnie i pogodnie?

3. Śmierć kochanej osoby, krewnego, bliskiego przyjaciela zadaje głęboką ranę "tym, którzy zostają". Śmierć pozostawia mnie sierotą po człowieku, którego miłość uczyła mnie sensu życia, niejako rodziła mnie do mojego człowieczeństwa. Szedłem wspólną drogą z osobą, której życie i miłość otwierały mnie na tajemnicę życia i miłości. A oto fizyczna rozłąka przerywa mój związek z tą osobą. Odtąd już nie idziemy ramię w ramię, już nie będziemy mogli rozmawiać ani po prostu razem milczeć, połączeni wzajemną czułością. Czuję się opuszczony. Śmierć odwiedza także i mnie, czyni we mnie spustoszenie: muszę umrzeć dla więzi, która stała się dla mnie jedną z racji życia. Można więc zadać sobie pytanie: czy jeżeli ta śmierć tak bardzo nas rozbija, to czy jest tak przede wszystkim ze względu na osobę i na to, co się właśnie w niej dokonało? Czy raczej ze względu na nas, tych, którzy "przeżyli" i odtąd będą zmuszeni dojść do porozumienia z rozdarciem, które przeszyło nasze dzisiejsze życie?

4. Jak pisze J.P. Sartre, w obliczu śmierci końcowej "należałoby się porównać do człowieka skazanego na wyrok śmierci, który odważnie przygotowuje się na ostatnią mękę, robi wszystko, co w jego mocy, aby dobrze wypaść na szafocie, a ostatecznie umiera wskutek epidemii grypy hiszpanki...". Nie bez powodu Sartre'a oskarżano o proponowanie wizji takiej śmierci, która popada w absurd i fatalizm: wszelka śmierć nie jest swego rodzaju wypadkiem na drodze, który wydarza się nieoczekiwanie i zabiera nas bez uprzedzenia. A jednak w jego przytoczonych tu słowach kryje się coś z prawdy. Nikt nie ma władzy kontroli nad chwilą i okolicznościami swojego spotkania z własną śmiercią końcową. Niezliczone wypadki w ruchu drogowym, bomby terrorystów, które ślepo zabijają, choroba uderzająca jak błyskawica i niedająca czasu na przygotowanie... Pomyślmy o naszej śmierci, prawdopodobnie marzymy o długim okresie oswajania i uspokajania. Na próżno jednak będę się starannie przygotowywać na śmierć, próbując dobrze wypaść, rozbudzając odwagę lub starając się nauczyć pogody ducha - kto (albo co) mnie zapewni, że śmierć nie pojawi się znienacka, "jak złodziej"?

5. Jest rzeczą normalną, że osobę w podeszłym wieku nurtuje śmierć końcowa. Termin się zbliża. Z drugiej strony, jak ktoś mógłby usunąć śmierć ze swoich myśli i ze swojego serca, nie prowadząc z nią codziennej walki, kiedy wie, że dotknęła go choroba, która wkrótce go zabierze? Nie chodzi więc o zaprzeczanie przeżywanym sytuacjom, które tworzą swoistą bezpośrednią komitywę ze śmiercią końcową. Jak jednak jest naprawdę z większością z nas? Mając dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt lat, pracujemy, bawimy się, odpoczywamy, kochamy. Krótko mówiąc, żyjemy. Zastanawiam się więc: czy śmierć końcowa niepokoi nasze codzienne życie na tyle, abyśmy mówili właśnie o niej, kiedy stwierdzamy, iż życie to zmaganie się ze śmiercią?


Dzieło zniszczenia

Te pytania nie usuwają w sposób magiczny śmierci końcowej i całego korowodu cierpień, jakie mogą jej towarzyszyć. Z drugiej strony, nikt nie może przeżyć swojego życia tak, aby myśl o jego własnej śmierci nigdy nie wkradła się niepostrzeżenie w pole jego świadomości. Chciałoby się ją zignorować, zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Żaden pancerz nie jest jednak tak wytrzymały, by osłonić nas przed nieoczekiwanymi wizytami tego intruza.

Niektóre osoby wydają się jak najdalsze od walki ze śmiercią końcową jak z niepokonanym przeciwnikiem. Mówią o niej spokojnie i łagodnie. Śmierć jest częścią życia, ich życia. Jest ostatnim przejściem wpisanym w potok nieskończonych przejść, które złożyły się na ich życie. Inni - i to z bardzo różnych powodów - życzyliby sobie nadejścia śmierci: "Gdyby Bóg mógł po mnie przyjść...". Są wyczerpani ogromnym cierpieniem. Życie było dla nich zbyt uciążliwe, wręcz okrutne. Wciąż ich niszczy w ich ciele, duchu, miłości. Ostatnia chwila będzie nareszcie wyzwoleniem.

Czy jednak mylę się, sądząc, że większość ludzi w swojej historii nie żyje ze śmiercią w pokoju? Czy też, nie uważając jej bynajmniej za wyzwolenie, chcielibyśmy możliwie jak najdalej odwlec jej termin? Nie bez powodu niektórzy unikają myślenia o niej albo robią wszystko, by usunąć ją z pola swojej świadomości...

"Kostucha": tak często przedstawiano śmierć końcową w malarstwie. Przychodzi z kosą, ścina nasze życie, w ogóle życie. Jej pierwszym działaniem jest cięcie, wyrywanie z życia, na którym mimo wszystko, wbrew wszystkiemu, wciąż nam zależy.

Z czego może nas wyrwać, co już możemy przeczuć z lękiem? Rzecz pozornie banalna: wyrwanie z drobnych nawyków składających się na codzienność, które zajęły wąskie terytorium mojego życia, sprawiły, że stało się swojskie, możliwe do zagospodarowania, i pozwalają mi na nim żyć we względnym szczęściu. Wyrwanie z przyjemności, które pękają jak bańki mydlane i rozjaśniają niektóre moje dni: przyjemności dobrego posiłku spożytego z bliskimi w radości, utworu muzycznego, otrzymanych lub danych pieszczot. Wyrwanie z zaangażowania, w które włożyłem całą energię i które pozostanie niedokończone, z pasjonującej być może pracy, której ukończenia już nie zobaczę. Wyrwanie ze szczęścia miłości i przyjaźni, które są najpiękniejszym prezentem: kochać i być kochanym, iść do kogoś z czułością, skupiać na sobie spojrzenia, które mówią mi o moim pięknie. Wyrwanie z więzi, którą w swoim odczuciu zaniedbałem, kiedy przebaczenie nie zostało przeżyte ani sformułowane, czy też słowa nie dojrzały jeszcze do tego, by wyrazić uczucie, które przecież trzymało przy życiu. Wyrwanie od "ciała ze swojego ciała", od dzieci, które rodzice wydali na świat i nad którymi ich czułość długo i cierpliwie czuwała. Wyrwanie z miłości, która umiała przejawiać się w trwaniu, z wciąż młodej wierności małżeństw, które w słońcu czy w burzy, nigdy nie popadając w bezbarwne przyzwyczajenie, umiały wciąż na nowo wymyślać gesty czułości; oczy wciąż błyszczą, kiedy wzrok małżonków się spotyka, ręce się szukają, oboje chcieliby, aby to długie i piękne pielgrzymowanie nigdy się nie skończyło.


A po śmierci...?

Gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, co będzie po śmierci. Jeszcze gorzej: gdybyśmy wiedzieli... że coś będzie! I oto druga cecha śmierci końcowej: ścina nasze życie, ale nie gwarantuje pewności ponad wszelką wątpliwość, że jej dzieło nie jest szczytem absurdu. Czy istnieje jakieś "gdzieś", w którym znowu spotkamy kochane osoby? Czy istnieje coś? Ktoś?

Niedawno pismo "L'Express" opublikowało rozmowę z 93-letnim już Jeanem Guittonem. Tego leciwego chrześcijanina, zawodowego filozofa, autora ponad pięćdziesięciu książek, zapytano: "Kiedy ktoś pyta Pana o wieczność, czy odpowiada Pan: «Nie wiem, czym jest tamten świat, właśnie dlatego, że to jest tamten świat». Czy Pan się go boi?" Guitton odparł: "Jestem przede wszystkim ogromnie ciekaw śmierci, bo wreszcie będę mógł sprawdzić, czy to, co mówiłem o wieczności, jest prawdziwe czy fałszywe!". Stwierdzenie zadziwiające u kogoś, kto napisał piękną książkę właśnie o... czasie i wieczności. Nie wie, czym jest tamten świat, nie jest pewien, czy mówił prawdę o wieczności.

Niektórzy pomyślą: przynajmniej ma on szczęście, że wierzy w to, iż istnieje tamten świat, wieczność. Nikt jednak nie powrócił z wieczności, aby nam powiedzieć, z czego się ona składa. Co więcej, żadna istota naprawdę ludzka, z ciała i krwi, nie powróciła ze śmierci, aby nam powiedzieć, że istnieje wieczność. Jak wykazać, że śmierć otwiera na wieczność?

Jak jednak, i to na tym samym oddechu, dowieść, że poza śmiercią końcową nie ma nic? Trzeba sprawę postawić jasno: zarówno istnienie wieczności, jak i jej nieistnienie wymagają aktu wiary, niezależnie od tego, czy ta wiara ma charakter religijny, czy inny. Żadna nieuchronność biologii, żadne rozumowanie umysłu, żadna formuła matematyczna nie może mieć w tej kwestii mocy dowodowej.

Śmierć wyrywa z wielorakiego szczęścia, małego i wielkiego. A także popycha ku nieznanemu, zamykając pasmo naszego życia wielkim znakiem zapytania. Jakże miałaby nie budzić strachu, takiego strachu, który niekiedy przeradza się w lęk?


 



Pełna wersja katolik.pl