logo
Czwartek, 02 maja 2024 r.
imieniny:
Atanazego, Longiny, Toli, Zygmunta – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Jolanta Tęcza-Ćwierz
Warto iść pod prąd
Źródło


Gdyby jakiś reżyser zaproponował Pani rolę świętej lub błogosławionej, kogo chciałaby Pani zagrać?

Kiedyś marzyłam o tym, żeby zagrać świętą Jadwigę królową. Krzysztof Zanussi miał realizować taki film, a ja zrobiłam wszystko, żeby się z nim spotkać chociaż na rozmowę. Niestety, z tych planów nic nie wyszło. Film nie powstał. Jest wielu świętych do podziwiania. Trudno wskazać kogoś ulubionego. Święta Jadwiga jest moją patronką z sakramentu bierzmowania. To piękna postać. Cenię także świętego Augustyna. Moim życiowym mottem są jego słowa: „Kochaj i rób co chcesz”. Jak kochasz, to nie możesz robić rzeczy złych. Słowa te zawierają w sobie mądrość i przewrotność, a przy tym poczucie humoru.

Kilka miesięcy temu przeżywaliśmy uroczystość beatyfikacji Papieża-Polaka. Czy uczestniczyła Pani w tym wielkim wydarzeniu?

Byłam w Rzymie z mężem, rodzicami i siostrą. Wiem też, że bardzo wielu moich kolegów uczestniczyło w uroczystości beatyfikacji Jana Pawła II. To było niezwykłe przeżycie. Brałam udział we wszystkich pielgrzymkach Papieża do Polski, najczęściej w Warszawie, ale także w Częstochowie i Krakowie. Miałam też to wielkie szczęście i nagrodę (bo tak to właśnie traktuję), że uczestniczyłam w prywatnej audiencji u Jana Pawła II z moimi rodzicami. Papież był już wtedy bardzo schorowany, to było rok przed śmiercią. Mówienie sprawiało mu trudność, widać było, że był bardzo zmęczony, po całym dniu pracy, ale jeszcze zdecydował się nas przyjąć. Wraz z nami byli przedstawiciele Polonii ze Stanów Zjednoczonych, w sumie sporo osób. Gdy Ojciec Święty spojrzał na mnie, miałam wrażenie, że jestem jakby prześwietlona promieniami Rentgena. To było niezwykłe. Z jednej strony czułam się wręcz obnażona, a z drugiej strony było to niezwykle oczyszczające. Nie było czasu na jakieś zwierzenia czy długie rozmowy, ale miałam wrażenie, że przeniknął do najgłębszych zakamarków mojej duszy, czułam, że obcuję ze świętością. To było nieporównywalne z niczym, może tylko ze spowiedzią…

Wierzę, że takie momenty zdarzają nam się po coś. Mają nas nobilitować, ale ta nobilitacja ma nas mobilizować do dodatkowego obowiązku i odpowiedzialności za to, co robimy w naszym życiu. Nie chciałabym, aby zabrzmiało to górnolotnie, ale mam taką świadomość, że poprzez mój zawód trafiam często do milionów ludzi. W związku z tym mam poczucie odpowiedzialności, pewnych rzeczy mi nie przystoi, nie wypada. Spotkanie z Ojcem Świętym pozwoliło mi poczuć pewien rodzaj namaszczenia. Dało mi też ogromną siłę. Mam wady i słabości, jak każdy. Jednak chcę się rozwijać i walczę z nimi. Wiem też, że ktoś mi w tym pomoże, że nie jestem pozostawiona sama sobie. Miałam takie momenty, że nie wiedziałam, co robić, stałam na rozdrożu. I bardzo potrzebowałam w tej swojej bezradności i niewiedzy, żeby ktoś mnie w którąś stronę popchnął, żeby pomógł.

Człowiek często prosi o znak, modli się. A Bóg daje znaki. Jeśli ma się chęć odczytania tego, zauważenia, dostrzeżenia, to te znaki się pojawią. Stawia na naszej drodze różnych ludzi, wydarzenia, tzw. zbiegi okoliczności. Czasami trzeba wiele cierpliwości, to się nie zdarza od razu. Bóg tej cierpliwości, pokory od nas oczekuje. Potem nagroda jest ogromna i satysfakcja też. Kiedy człowiek wie, co ma robić, czuje się szczęśliwy i zaczyna działać. Zwłaszcza gdy widzi, że te jego działania przynoszą konkretne, wymierne owoce. Mało jest piękniejszych rzeczy w życiu.

Konkretne owoce przynosi też Pani praca charytatywna. Jest Pani ambasadorem Fundacji Mam Marzenie. Jakiś czas temu otrzymała Pani Medal Świętego Brata Alberta za niesienie pomocy niepełnosprawnym i spełnianie marzeń dzieci cierpiących na choroby zagrażające ich życiu. Jaką wartość mają dla Pani te działania?

Przywracają życiu właściwe proporcje. Czasem wydaje się, że twoje kłopoty, problemy są największe, że sobie nie poradzisz, że świat się kończy. Tymczasem, jak powiedział Jan Paweł II, człowiek znaczy tyle, ile potrafi dać z siebie innym. Warto o tym pamiętać.

Popularność jest ogromną siłą, można ją wykorzystać na różne sposoby. Postanowiłam więc zrobić coś, co będzie przynosiło wymierny skutek. Fundacja Mam Marzenie jest taką moją flagową działalnością. Pomagać trzeba umieć. Należy się zastanowić, komu i jak chce się pomóc, aby przyniosło to jak najlepsze efekty. Kiedy zaczęłam współpracować z Fundacją, zobaczyłam, że w spełnianiu marzeń nie chodzi tylko o uszczęśliwianie kogoś. To oczywiście też jest ważne, ale marzenie ma także znaczenie terapeutyczne. Dziecko, czekając na spełnienie swojego marzenia, potrafi tak zmobilizować swój organizm, że jest w stanie pokonać chorobę. Mam takie przykłady. Zdarzało się, że realizacja marzenia przywracała dziecku zdrowie, a czasem ratowała życie.

Wielu młodych ludzi marzy o byciu sławnym i popularnym. Jednak sława ma nie tylko jasne strony…

Kiedy jako młoda dziewczyna wybierałam sobie zawód, świat był trochę inny. Nie było Internetu, telefonów komórkowych, nie było tylu gazet. Internet jest łatwo dostępny, mamy go w domu, w zasięgu ręki, każdy może wejść na stronę i napisać coś kłamliwego. Trudno pogodzić się z tym, że dziś każdy może bezpodstawnie wylać mi na głowę wiadro pomyj, i to wszystko w zgodzie z prawem. Nie wolno uwierzyć, że jest to jedyna i prawdziwa strona świata i ludzkich emocji. Nauczyłam się już dystansu i staram się, żeby to mnie nie dotykało. Trzeba mieć odporność i charakter, żeby się nie poddać, nie dać się złamać i mimo wszystko robić swoje. Papież Jan Paweł II powiedział kiedyś, że wolność, na którą tak czekaliśmy i o którą walczyliśmy tyle lat, jest ogromną siłą, ale trzeba umieć ją wykorzystać dobrze, bo wykorzystana źle obraca się przeciwko nam. Mam wrażenie, że my chyba nie do końca potrafimy tę wolność dobrze wykorzystać. I to jest bolesne i rozczarowujące.

Co jest dla Pani źródłem największej satysfakcji?

Spokój własnego sumienia. Kiedy wiem, że coś dobrze zrobiłam, że to miało sens, wtedy śpię spokojnie, jestem szczęśliwa. To jest dla mnie prawdziwa satysfakcja. Taka umiejętność życia w zgodzie ze sobą, nawet jeśli czasem idę trochę pod prąd. To jest dla mnie najważniejsze i z tego wynika cała reszta.

Wiele dla mnie znaczy także sympatia i wsparcie od publiczności; życzliwych mi ludzi, którzy często traktują mnie jak kogoś bardzo bliskiego. Daje mi to dodatkową siłę do działania i wiarę, że to co robię, jest komuś potrzebne, i że ma sens.
 
 



Pełna wersja katolik.pl