Tytuł oryginału: Making Friends with Yourself
Christian Growth and Self-Acceptance
Paulist Press 997 Macarthur Boulevard
Mahwah, NJ 07430
(C) by Leo Rock, 1990
dla polskiego wydania: (C) Wydawnictwo WAM, 1999
31-501 Kraków, ul. Kopernika 26
format: 124x194 mm
stron: 244
ISBN: 83-7097-547-X
cena: 17.20 zł
Spotkania z ludźmi (cz. 1)
Zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: "Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami!" Na ich widok rzekł do nich: "Idźcie, pokażcie się kapłanom!" A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do Jego nóg i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: "Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec". Do niego zaś rzekł: "Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła" (Łk 17, 11-19).
W okresie swej publicznej działalności Jezus spotykał się z wieloma ludźmi: mężczyznami, kobietami, a nawet dziećmi. Ewangelie pełne są opisów takich spotkań. Każde spotkanie było inne - inne uczucia przepełniały poszczególne osoby, innych uczuć doświadczał sam Jezus, inne wreszcie były owoce owych spotkań. Podobnie rzecz ma się ze spotkaniami między ludźmi. Skoro - jak uczy nas teologia - Jezus był w pełni człowiekiem, to na pewno wiele rozmyślał o odbytych rozmowach i przez ich pryzmat oceniał każdy swój dzień oraz własne człowieczeństwo. Czy nie tak samo jest z nami? Nasze życie duchowe rozwija się przede wszystkim za sprawą relacji, które nawiązujemy z innymi ludźmi - jeśli nie są one udane, sfera ducha doznaje uszczerbku. Mniej ważny jest tu nasz stosunek do całej reszty stworzenia. Zachody słońca czy przymilne szczenięta, mimo iż zazwyczaj poprawiają nam nastrój, nie są dla nas nigdy powodem bezsennych nocy wypełnionych smutkiem i zgryzotą, ani też - o ile nie nosimy w sobie zadatków na pustelnika - nie zdołają nigdy zaspokoić potrzeb naszych serc. Tylko ludzie mają nad nami taką władzę.
Jezus zostawił nam wskazówkę odnoszącą się do tego, co powinniśmy robić, by ludzie nieomylnie rozpoznawali w nas Jego uczniów. Można powiedzieć, że Jezus chciał niejako oznaczyć nas swoim znakiem firmowym czy też wręczyć nam dokument stwierdzający autentyczność rodowodu. Dysponował wieloma kryteriami, lecz wybrał to jedno: po tym ludzie poznają, że jesteśmy Jego uczniami, jeśli będziemy się wzajemnie miłowali. Św. Jan stwierdza bez ogródek: "Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi" (1J 4, 20). Miłość w wielkim stopniu zależy od tego, jak spotykamy i poznajemy ludzi.
Nasz stosunek do Boga podobny jest do naszych relacji z innymi ludźmi. Z kolei nasz stosunek do innych uzależniony jest od naszego stosunku do samych siebie. W niniejszym rozdziale zajmiemy się tym wszystkim, co składa się na spotkania - rozważymy, czym spotkania są, czego od nas wymagają, czym mogą nas obdarować bądź czego pozbawić. Spotkania wplecione są w nasze codzienne życie. Nie zawsze jesteśmy świadomi faktu, że spotkania przędą gobelin z nitek najgłębszego ludzkiego doświadczenia. Spotkania to coś wybitnie ludzkiego, dlatego warto poświęcić im więcej uwagi.
Istnieją w naszym języku słowa, które dźwigają na swych barkach tak ogromny zasięg znaczeniowy, że omal się pod nim załamują. "Spotkanie" to jedno z takich słów. Określamy nim całą przebogatą skalę odniesień międzyludzkich: obojętnych, powierzchownych, niewartych zapamiętania, frustrujących, rozczarowujących, irytujących, zadających ból, czy też doniosłych i przeobrażających. Zatrzymajmy się na chwilę przy kilku z takich spotkań.
Wzajemne przedstawianie się osób jest w jakiejś mierze spotkaniem. "Mary, poznaj Johna". "Dzień dobry. Mam na imię Terry. Cześć, ja jestem Tom". Jeśli ktoś zapyta później Mary, czy poznała Johna, usłyszy w odpowiedzi: "Tak, zostaliśmy sobie przedstawieni". Zaznajomienie się z kimś nie zasługuje jednak jeszcze na miano spotkania. Poznajemy imię drugiej osoby, przesuwamy wzrokiem po jej postaci, być może dowiadujemy się czegoś o jej życiu. Poprzestając jedynie na takiej wymianie imion i nieistotnych informacji, stajemy się dla siebie znajomymi, a nie przyjaciółmi. Ściślej rzecz ujmując, chwila wzajemnego przedstawienia się dwojga ludzi to dopiero potencjalne spotkanie. Kładzie ona podwaliny pod prawdziwe spotkanie, które może zdarzyć się później. Poznanie drugiej osoby może zaowocować przyjaźnią, pod warunkiem jednak, że gotowi będziemy poświęcić owej osobie więcej czasu i uwagi, niż zwykle ofiarowujemy znajomym.
Być może zabrzmi to dziwnie, ale stosunek wielu ludzi do samych siebie ma więcej wspólnego z powierzchowną znajomością niż przyjaźnią. Ludzie ci zostali przedstawieni samym sobie przez rodziców, nauczycieli i innych. Znają swoje imię, swój wygląd; posiadają pewien zasób wiadomości na swój temat. Co jednak naprawdę czują? Co myślą? Jak przeżywają swoją osobowość? Jakie są ich najgłębsze pragnienia? Gdzie tkwią ich słabe punkty? Tego nie wiedzą. Pochłonięci są tak bardzo zewnętrznymi sprawami, wkładają tak wielki wysiłek w pogoń za sukcesem i popularnością, że nie zostaje im już energii i czasu, by zwrócić się ku swemu życiu wewnętrznemu. Niekiedy przekonani są wręcz, że nie warto samym sobie poświęcać większej uwagi. Samotność, bez której nie może być mowy o jakiejkolwiek refleksji, wywołuje zwykle poczucie opuszczenia, dlatego ludzie ci unikają chwil samotności. Gdyby porównać nasze najgłębsze ja do domownika, to można by powiedzieć, że spędza ono jak najmniej czasu w domu. Cóż bowiem czeka ich w domu? Puste pokoje i samotność. Ludzie nie znający samych siebie nie potrafią nawiązać bliższych relacji z innymi. Spotkania odbywane wyłącznie w miejscach publicznych - obojętnie, czy w świecie zewnętrznym czy też na płaszczyźnie życia wewnętrznego - nie zaowocują prawdopodobnie głęboką przyjaźnią.
Jeśli nie znamy samych siebie, to jak uda nam się spotkać Boga? W najlepszym razie Bóg może stać się naszym znajomym. Duch Święty, który mieszka w naszych sercach, daremnie oczekuje spotkania z nami, jeśli my sami nie mieszkamy we własnym sercu, bądź spędzamy w nim krótkie tylko chwile. Potencjalne spotkanie nie przekształca się w prawdziwą przyjaźń, zaś Boża miłość pozostaje nieodwzajemniona. A my nie podejrzewamy nawet, jak bardzo Bóg nas kocha. Kruche, gliniane naczynie mieści w swym wnętrzu skarb - coż z tego, skoro nawet o tym nie wiemy? Potrzeba czasu, uwagi i troski, by to wszystko ogarnąć sercem.
Inny rodzaj spotkań można scharakteryzować powiedzonkiem "mam na głowie spotkanie". Chodzi tu o te wszystkie zebrania komitetu rodzicielskiego, samorządu dzielnicowego czy posiedzenia rady nadzorczej, w których uczestniczymy z poczucia obowiązku. Fakt przynależności do jakiejś grupy oznacza zwykle konieczność uczęszczania na różne spotkania. W najlepszym ze wszystkich światów każde spotkanie toczyłoby się wedle opublikowanego wcześniej porządku obrad - nie byłoby tu nic do ukrycia. Porządek obrad realizowany byłby punkt po punkcie, każdy z obecnych mógłby zabrać głos, a ponieważ poszczególni mówcy traktowaliby swoje wystąpienia poważnie, mogliby całkiem słusznie spodziewać się uwagi i szacunku ze strony reszty zebranych. Wszystko, co mieliby do powiedzenia, zostałoby przyjęte z powagą. Nie byłoby tu mowy o politykowaniu, ubijaniu własnych interesów czy manipulowaniu nastrojami osób uczestniczących w zebraniu. Spotkanie tego typu miałoby ściśle określony cel, który zostałby wprowadzony w życie poprzez wydanie odpowiednich decyzji i uchwał. Spotkanie zaczynałoby się i kończyło o wyznaczonej wcześniej porze. Podczas obrad zebrani okazywaliby sobie prawdziwe zaufanie, bo w istocie nikt nie uciekałby się do kłamstwa. Tak byłoby w świecie doskonałym - nasz świat jednak taki nie jest.
Zastanówmy się przez chwilę, czy my sami nie uczestniczymy częstokroć w podobnych spotkaniach na płaszczyźnie naszego życia wewnętrznego. Wszystkie składniki naszej osobowości (a trzeba podkreślić, że żadnego z nich nie wybieraliśmy sobie samodzielnie) zbierają się razem i żądają od nas uwagi, zabiegają o nasz głos, pragną zdobyć naszą sympatię. Po jednej stronie owego wewnętrznego stołu konferencyjnego zasiadają obowiązek, odpowiedzialność i słuszność - wszystkie poważne, przyobleczone w majestat i wyniosłe. Cóż z tego, że szczegółowa kontrola ich dokumentów wykazałaby pewne uchybienia? Swą arogancją dorównują najgorszemu tyranowi, zaś ich władza zasadza się na nieskończonych pokładach poczucia winy, którym tak szczodrze nas obdarzają. Po drugiej stronie stołu, nie mniej uprzywilejowane miejsca zajmują reprezentanci ego: ambicja, osiągnięcia, sukces i uznanie. Rozum zasiada w fotelu prezydialnym i teoretycznie powinien przewodniczyć obradom, lecz jego głos ginie nierzadko w gwarze dobiegającym z prawej i lewej strony. Naprzeciw fotela prezydialnego, lecz już poza zasięgiem ucha rozumu, siedzą owe subtelne i najszczersze pierwiastki naszego ja: prawdziwie ludzkie potrzeby, instynkt, intuicja, wyobraźnia, zdolności twórcze - by wymienić chociaż kilka z nich. Jakże często zdarza się, że ich słowa pozostają bez echa, bo reszta zebranych nie przestaje mówić, i to bardzo głośno. A co z wiarą? Jakie miejsce w sali konferencyjnej przypada owemu najcichszemu głosowi? Wśród uczestników zebrania obecny jest bowiem Duch Święty, który cierpliwie czeka na możliwość powiedzenia tego, co uważa za istotne. Kiedy zatem spotykamy się ze sobą przy stole obrad, czy jesteśmy w ogóle świadomi, że Bóg także chce przemówić do zebranych swoim głosem?
Są też inne spotkania - zdarzają się codziennie i można je określić mianem towarzysko-niezobowiązujących. Twarz lub twarze spoglądające na nas podczas śniadania w domu, nasi współpracownicy bądź przełożeni, ekspedientka w sklepie, sąsiad z naprzeciwka, który wpadł coś pożyczyć, daleki znajomy uśmiechający się do nas na ulicy - ludzie ci w taki czy inny sposób dostrzegają nasze istnienie na ziemi. I odwrotnie - my także zdajemy sobie sprawę z ich istnienia, bo nasze ścieżki przecinają się dzień po dniu.
Codziennie patrzymy na innych ludzi. Czy jednak zawsze rejestrujemy ich obraz na ekranie naszej świadomości? Bardzo często jest tak, że rzucamy sobie nawzajem zaledwie przelotne spojrzenia, kątem oka dostrzegając fakt, że jedni drugim wkraczamy w przestrzeń życiową. Owe pobieżne spojrzenia mogą jednak dużo powiedzieć o nas samych, zdradzając więcej, niż byśmy sobie życzyli.
W jaki sposób traktujemy ludzi, którzy - choćby tylko na krótko - pojawiają się w naszym życiu? Z szacunkiem i uprzejmością? A może szacunek zachowujemy tylko dla ważnych osobistości? Są ludzie przekonani o własnej doskonałości i nienagannej ogładzie towarzyskiej. Owszem, bywają oni wyjątkowo grzeczni wobec osób, które postrzegają jako równe sobie, lecz nie widzą wcale własnej opryskliwości - żeby już nie powiedzieć pogardy - wobec ludzi w ich mniemaniu gorszych, na przykład wobec kelnerek, urzędników, dzieci czy podwładnych. Nawet krótkie spotkanie z człowiekiem o podobnym charakterze zostawia uczucie goryczy i złości. Są też inni ludzie - ich uprzejmość i serdeczność, ich szeroki uśmiech i życzliwość odnawiają naszą wiarę w ludzkość. Sposób, w jaki traktujemy tych wszystkich, w dużej mierze anonimowych ludzi, którzy codziennie zjawiają się w polu naszego widzenia, wpływa korzystnie bądź szkodliwie na jakość ludzkiego życia w ogóle. Możemy sądzić, że nasze skromne starania o poprawę relacji międzyludzkich są niewiele warte, niczym wdowi grosz, zbyt niepozorny, by złożyć go w ofierze. Przypomnijmy sobie jednak, co Jezus miał do powiedzenia na ten temat.
Są także spotkania poprzedzone zdobyciem pewnej wiedzy na temat drugiej osoby. "Tak się cieszę, że mogę cię wreszcie poznać. Wiele o tobie słyszałem". Oczywiście to, co usłyszeliśmy o człowieku, którego teraz poznajemy osobiście, mogło być pozytywne lub negatywne. Wynika stąd, że wnosimy w takie spotkanie wszystkie zasłyszane wcześniej opinie, a także nasze własne uprzedzenia, wyobrażenia i oczekiwania. Tym samym pierwsze spotkanie wiąże się z pokonaniem wielu trudności. Jeśli bowiem nie pozbędziemy się owych powziętych z góry sądów i nie spojrzymy na drugą osobę własnymi oczyma, to nigdy nie poznamy jej naprawdę. Każdy z nas potrzebuje wiele czasu, by odsłonić przed przyjacielem prawdę o sobie. Nie jest to wcale łatwe, dlatego pomoc z zewnątrz jest na ogół niezbędna. Wyobrażenia, jakie ludzie mają na nasz temat - pozytywne bądź negatywne - zwykle skłaniają nas do szybkiej ucieczki i zatrzaśnięcia za sobą drzwi. Spotkania tego typu nie rozwiązują żadnych problemów.
Czy jednak nie tak właśnie wyglądają nasze spotkania z samymi sobą? Zanim jeszcze dorośliśmy na tyle, by myśleć samodzielnie, podejmować własne decyzje i kształtować własne przekonania, usłyszeliśmy już całą masę opinii o sobie od rodziców i nauczycieli, od księdza na ambonie, od całego społeczeństwa, czy wreszcie od rówieśników: jesteś dobry/jesteś zły; jesteś mądry/jesteś głupi; jesteś silny/jesteś słaby; jesteś ładny/jesteś brzydki. W ten sposób podano nam gotową miarkę. Jeśli jednak pozwolimy, by głosy utrwalone na taśmach dzieciństwa przemawiały do nas przez resztę życia, stracimy okazję poznania tego jedynego w swoim rodzaju - może nie całkiem doskonałego, ale też nie całkiem do niczego - człowieka, którym naprawdę jesteśmy. Jeśli nie nauczymy się wyłączać magnetofonu odtwarzającego owe stare taśmy i nie pozwolimy mówić naszemu wewnętrznemu głosowi, na zawsze skażemy się na obcowanie z cudzymi wyobrażeniami o sobie. Trzeba nam nieustannie wsłuchiwać się w swój własny głos.
Musimy w tym miejscu zauważyć, że nasze pierwsze spotkanie z Bogiem jest także obciążone pewnym ładunkiem opinii i sądów, co utrudnia trochę rozwój życia duchowego. Zanim bowiem nauczyliśmy się rozpoznawać Boże drogi, zanim Ojciec, Syn i Duch Święty objawili nam się osobiście, już dowiedzieliśmy się mnóstwa rzeczy o Bogu. Wyobrażeń na Jego temat istnieje co niemiara: Bóg jako nieskończenie odległa i nieskończenie obojętna abstrakcja filozoficzna; Bóg jako kapryśny Dziadek Mróz czy też magik siedzący na chmurce; Bóg jako surowy, karzący sędzia ("bądź grzeczny, bo zobaczysz!"); Bóg jako nadzorca oczekujący raportu o poziomie produkcji fabryki, bardziej zainteresowany osiągniętymi zyskami niż samopoczuciem jej pracowników. To tylko kilka przykładów. Żadne z wyobrażeń tego typu nie ma nic wspólnego z kochającym, miłosiernym i troskliwym Ojcem objawionym nam przez Jezusa Chrystusa. Niestety, ludzie potrafili wykrzywić wiele prawd zawartych w Ewangelii, wśród nich także prawdę o Bogu. Jeśli ktoś w naszym wszechświecie miałby w pełni uzasadnione podstawy do wszczynania procesu o zniesławienie, to na pewno byłby to Bóg!
Kiedy Mojżesz poprosił Boga o wyjawienie mu swego imienia, usłyszał w odpowiedzi: "Jestem, który Jestem", a potem tylko krótkie "Jestem" (Wj 3, 13-14). Czy nie należy przypuszczać, że Bóg miał pewne obawy co do doboru rzeczowników i przymiotników, jakie ludzie zechcą dodać do owego prostego "Ja Jestem"? Mówiliśmy już o tym, że każdy z nas nosi w sobie taśmy z zapisem cudzych opinii na nasz temat. Trzeba teraz to uzupełnić, każdy z nas dysponuje także zbiorem taśm z nagraniami cudzych sądów na temat Boga. Wszystkie te taśmy to pochodna spotkań pośrednich, czyli tych, do których przystępujemy z gotowym już zestawem poglądów. Jeśli chcemy wymazać nagrania utrwalone na swoich wewnętrznych taśmach, musimy podjąć ryzyko spotkania bezpośredniego.
Jedynie spotkania bezpośrednie w pełni zasługują na miano spotkań. Niosą w sobie prawdziwie ludzkie wartości - wypływają z miłości i wiodą do miłości. Są to spotkania radosne, bolesne, skomplikowane, tajemnicze, wzbudzające wesołość, irytujące, tragiczne i komiczne. Dzięki takim spotkaniom rodzi się przyjaźń. Spotkania bezpośrednie osiągają ten cel, który niedostępny jest wszystkim innym namiastkom spotkania.
Osoby wyzbywające się wcześniejszych uprzedzeń i spoglądające świeżym okiem na drugiego człowieka mają poczucie, że są uważnie słuchane i dobrze rozumiane. Tym samym zresztą odwzajemniają się swojemu rozmówcy. Więź tworząca się pomiędzy owymi ludźmi - w przeciwieństwie do tego, co rozgrywa się na płaszczyźnie zwykłej znajomości - obejmuje coraz głębsze poziomy i nie zadowala się powierzchownymi kontaktami. Przyjaciele udzielają sobie nawzajem pozwolenia, by mogli być w pełni sobą; nie muszą też odgrywać wobec siebie żadnych ról - znika dążenie do wywarcia odpowiedniego wrażenia i nie ma konieczności ciągłego szukania usprawiedliwień. Słowa padające między przyjaciółmi - jeśli w ogóle zachodzi potrzeba ich używania - zdają się doskonale spełniać swoją funkcję, tzn. nie zatrzymują się na sobie, lecz wskazują na doświadczenie, którego nie można wyrazić słowami. W przeciwieństwie do powierzchownych kontaktów międzyludzkich obciążonych przykrym poczuciem, że druga osoba ledwie nas toleruje bądź traktuje z góry, spotkania między przyjaciółmi naznaczone są niezmiennie radością - czujemy wyraźnie, że przyjaciel cieszy się naszą obecnością, darzy nas szacunkiem i niczego nie udaje. Na spotkanie z przyjacielem możemy przyjść tacy, jacy jesteśmy; nie ma tu mowy o pokazywaniu się tylko z najlepszej strony bądź sztucznym pomniejszaniu swojej wartości.
Spotkania między przyjaciółmi nie zawsze likwidują do końca poczucie osamotnienia czy izolacji, lecz jego intensywność wyraźnie słabnie i ukazuje nam się tym, czym w istocie jest, a mianowicie zaledwie częścią ludzkiego doświadczenia, nie zaś pełną kondycją każdego z nas. Wszyscy mamy swój wewnętrzny świat, lecz jeśli zostawimy go tylko dla siebie, zaczniemy doświadczać uczucia osamotnienia; wszyscy potrzebujemy intymności, bo bez niej nie da się w ogóle przeżyć w naszym świecie, lecz jeśli zagrodzimy innym ludziom wszelki dostęp do siebie, poczujemy się wyobcowani i zdani wyłącznie na własne siły; wszyscy nosimy w sobie jakieś cierpienie, lecz jeśli nie pokażemy go drugiej osobie, nigdy nie doświadczymy uzdrowienia.
Przedstawiona tutaj charakterystyka spotkań międzyludzkich - z konieczności krótka i niepełna - ma podkreślić, że tylko spotkania bezpośrednie w pełni zasługują na miano spotkań.