logo
Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Jarosława, Marka, Wiki – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Brat Moris
Z powodu Jezusa i Ewangelii.
Wydawnictwo Esprit


Wydawca: Esprit
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-61989-20-2
Format: 130x200
Stron: 420
Rodzaj okładki: miękka

 
Kup tą książkę

 

Wojna i jej skutki

Na początku września wybuchła wojna. Wkrótce potem matka dowiedziała się, że sklep, jej miejsce pracy, będzie zamknięty. Osoba wynajmująca nam pokój także wymówiła nam mieszkanie. Sytuacja przedstawiała się groźnie! Wówczas matka postanowiła, że oboje wyjedziemy z powrotem na południe Francji, lecz do Nîmes, gdzie mieszkała inna siostra ojca, zawsze nam życzliwa i z pewnością gotowa pomóc. Wyruszyliśmy więc z bagażami i przewieszonymi przez ramię maskami gazowymi, w starych wagonach i bocznymi drogami, gdyż - jak mówili ludzie - "wszystko szło na potrzeby armii".

W Nîmes ciotka Maria i jej mąż Gustave prowadzili bar i kawiarnię. Mieli dwoje dzieci, Guya i Solange, nieco ode mnie młodszych, szczerze przeze mnie lubianych, i małe mieszkanie na tyłach zakładu. Nasz pobyt u nich mógł być jedynie tymczasowy. Matka musiała więc jak najszybciej znaleźć pracę i mieszkanie. A co ze mną? Dorośli zastanawiali się, czy nie byłoby najlepiej odesłać mnie do dziadka. Najstarsza siostra mojego ojca, samotna i bardzo pobożna, miała właśnie przyjechać z Awinionu, by zamieszkać z dziadkiem, należało się z nią rozmówić w tej sprawie! I ciotka Louise zabrała mnie ze sobą. Takie rozwiązanie bardzo mi odpowiadało, wolałem je od życia w Paryżu.

W Lafigere, u dziadka, była jedynie mała szkółka licząca sześciu uczniów, z których przynajmniej dwóch znalazło się tam z powodu wojny. Odzyskałem dziadka, spokój, skały i kozy, których musiałem pilnować w wolnych chwilach. Żyło się tam w prostocie, wręcz w ubóstwie. Nie było ani elektryczności, ani bieżącej wody, po wodę szło się dwadzieścia minut do wypływającego ze źródła wodospadu. Był tam wielki piec, w którym zimą rozpalało się ogień, żeby ogrzać cały dom, i na którym ciotki gotowały. Przyroda i otaczające góry tchnęły jednak kojącym pięknem.
W domu mieszkaliśmy z dziadkiem i z dwiema ciotkami. Każdy pracował na miarę swoich sił i zgodnie z wymaganiami pory roku. Zbieraliśmy winogrona na wino, owoce, oliwki, z których tłoczyło się oliwę, kasztany, trzeba było pracować w ogrodzie i na polach jak tarasy rozłożonych na stromych zboczach. Wszystko robiło się ręcznie i nosiło na własnych plecach, po górskich, często skalistych ścieżkach. Dziadek miał już swoje lata, lecz dzielnie stawiał czoło wiekowi, podobnie ciotki. Dom nasz był duży, stary, nasłoneczniony. Podłogę w salonie i kuchnio-jadalni pokrywały płytki rozmaitej wielkości. Były to po prostu płaskie kamienie z gór! Zbudowany na skale, dom wznosił się nad płynącą w dole rzeką. Bezustannie dochodził nas szum wartko płynącej wody, rozbijającej się o skały. Przez małe okna widać było część doliny ze skałami i barwami zmieniającymi się zależnie od pory roku. To był "mój dom"!

W roku następnym, to jest w 1940, Francja poniosła klęskę. Żyliśmy na uboczu, z dala od reakcji społeczeństwa, lecz moja rodzina i kilkoro spotykanych regularnie sąsiadów byli zdruzgotani. Jeśli chodzi o mnie, to dwa inne wydarzenia okazały się bardziej znaczące.

Po pierwsze, na ferie wielkanocne pojechałem do Nîmes odwiedzić matkę, która zaprowadziła mnie do siebie do domu i przedstawiła jakiemuś mężczyźnie: To jest Fernand. Wiesz, że twój tata mnie porzucił, a teraz jest wojna i życie w samotności jest dla mnie zbyt ciężkie... Owszem, byłem w stanie to zrozumieć. Ten Fernand był miły, miał czworo dzieci, które obecnie przebywały u jego matki, najmłodsze z nich nie miało jeszcze dwóch lat. Żona Fernanda porzuciła go, odeszła z innym mężczyzną. Moja matka lubiła dzieci, na razie jeszcze pracowała, decyzję o ewentualnej rezygnacji z pracy odkładała na później. Cóż miałem powiedzieć? Z ulgą wróciłem do Lafigere, ale nie wiedziałem, jak przedstawić sprawę rodzinie ojca.
Jakiś czas później, stojąc na balkonie i spoglądając na rzekę, zauważyłem dwoje ludzi, jak wspinając się po stromej ścieżce, szli w naszą stronę. W zbliżającym się mężczyźnie rozpoznałem ojca. Doznałem wstrząsu. Chciałem jak najszybciej wejść do domu, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa, straciłem przytomność. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, zdałem sobie sprawę, że leżę na łóżku, a ojciec i ciotka Louise siedzą obok mnie. Po południu wstałem i wyszedłem z domu. Widziałem ojca i tę kobietę, Yvonne, którzy rozmawiali, siedząc na niskim murku. Zamieniliśmy z ojcem kilka słów, po czym odszedłem dalej. Nieco później widziałem, jak schodzili w dół tą samą ścieżką. Dowiedziałem się, że uciekli z zajętej przez Niemców Francji północnej i że ojciec pytał, czy nie mogliby zamieszkać z nami przez jakiś czas. Dziadek nie wyraził zgody. Odjechali.

Pod koniec drugiego roku mojej nauki w Lafigere dowiedziałem się że nasza nauczycielka zamierza wyjść za mąż, wyjechać i że nie ma nikogo, kto by ją zastąpił. Sprawa przedstawiała się poważnie, gdyż do szkoły mimo wszystko należy uczęszczać, tylko gdzie? Zostało więc postanowione, że pojadę do Nîmes, do matki, która mieszkała z Fernandem i z jednym lub z dwójką jego dzieci. Oznaczało to dla mnie zdecydowaną zmianę w życiu. Wszystko wydawało się bardzo trudne. Obowiązywały surowe ograniczenia żywnościowe, matka z trudem zdobywała drobną część tego, co było potrzebne do wyżywienia rodziny. Często musieliśmy zadowolić się tym, co udało jej się dostać.

Trudności zwiększało jeszcze i to, że nagle znalazłem się w dużej szkole dla chłopców. Trafiłem do klasy, która przygotowywała do uzyskania świadectwa ukończenia nauki na poziomie podstawowym, prowadzonej przez starego nauczyciela, który nie cieszył się posłuchem wśród czterdziestu uczniów. Większość przedmiotów mnie zainteresowała, a poza tym miałem dobrego kolegę i sąsiada z ławki, Edouarda; u niego w domu mogliśmy codziennie wieczorem odrabiać lekcje i pomagać sobie w nauce. Ojciec Edouarda był jeńcem wojennym, jego matka pracowała w godzinach wieczornych. Opowiadaliśmy sobie o naszych przeżyciach. Była to dla mnie duża pomoc.

Fernand pracował jako kierowca ciężarówki i często przywoził ze sobą do domu trochę drewna na opał. Fernand nie był złym człowiekiem, lecz nie mógł zastąpić mi ojca i z pewnością często dawałem mu to odczuć w niemiły sposób. Pewnego ranka wszedł do pokoju, który dzieliłem z jego dziećmi. Z pewnością chciał mnie skłonić do szybszego wstawania, ale uczynił to niezręcznie, gdyż pozwolił sobie na kilka uwag o moim ojcu. Straciłem kontrolę nad sobą, a ponieważ akurat trzymałem w ręku jeden z moich butów, rzuciłem mu but w twarz i wybiegłem z mieszkania, zabierając po drodze drugi but. Przechodząc koło najbliższych sąsiadów, mieszkających w domu z ogródkiem, upadłem i zemdlałem. Sąsiedzi musieli to spostrzec, gdyż zabrali mnie do siebie i ułożyli na tapczanie. Dochodziłem do siebie. Usłyszeliśmy, że matka woła mnie z płaczem. Sąsiedzi powiadomili ją, że jestem u nich, i wprowadzili do środka.

Nieco później wybraliśmy się oboje do ciotki Marii. Musieliśmy przejść przez miasto. Ciotka, jak zwykle serdeczna i pełna zrozumienia, nakarmiła nas, pozwoliła odpocząć i porozmawiać. Wieczorem wróciliśmy do siebie i po drodze znowu mogliśmy porozmawiać. Byłem szczęśliwy, że mogliśmy być sami chociaż przez jakiś czas. Biedna mama, rozumiałem, że to wszystko było dla niej źródłem cierpienia.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, a wraz z nim dzień egzaminów dla ostatnich klas szkoły podstawowej. Droga na egzamin prowadziła koło kościoła. Wszedłem do środka i poprosiłem o pomoc. Przypuszczam, że tylko dzięki temu zdałem egzamin, gdyż tamtego roku jedynie trzem uczniom na około czterdziestu udało się go zdać.

Była to wielka porażka dla naszego nauczyciela. Tamten czas niedostatku w tak wielu dziedzinach, w atmosferze wojny, okazał się ciężkim doświadczeniem dla wszystkich. Wszyscy jednak zastanawiali się, co ze mną zrobić. Oczywiste było, że zakończyłem naukę. Rodzina zadecydowała, że na okres wakacji wrócę do dziadka, gdzie będzie mi najlepiej i gdzie będę mógł pomagać, a później się zobaczy.
To właśnie wówczas, pod koniec wakacji ze względu na moje wciąż delikatne zdrowie matka zdołała umieścić mnie na rok w prewentorium, w górach Masywu Centralnego. Ośrodkiem tym, przewidzianym dla setki dzieci, kierowały siostry szarytki (Siostry Miłosierdzia świętego Wincentego a Paulo).

Te bardzo dobre, życzliwe zakonnice nosiły wówczas białe krochmalone kornety, co z daleka czyniło je podobnymi do lecących mew. Wszystko było tam doskonale zorganizowane, przebywaliśmy w atmosferze całkowitego spokoju. Nie docierały do nas odgłosy wojny ani związanych z nią trudności. Nigdy nie widzieliśmy Niemców, chociaż zajmowali oni przecież całą Francję. Znajdowała się wśród nas grupa małych chłopców, którzy przyjechali wszyscy razem, nocą. Otaczała ich atmosfera tajemnicy. Krążyły pogłoski, że są to Żydzi. Gdyby pojawił się ktoś spoza naszego kręgu, chłopców tych należało jak najszybciej ukryć. Siostry miały starego kapelana, który odprawiał Mszę świętą i uczył nas katechizmu. Tam też uroczyście przyjąłem Pierwszą Komunię. Mało czasu poświęcaliśmy nauce, więcej - długim spacerom.

Czułem się tam świetnie, spokojnie, lecz nie nabierałem sił i nie rosłem, jeśli oceniać na podstawie jednego z moich listów do matki (który zachowała, podobnie jak inne) z lutego 1943 roku. Miałem wówczas czternaście lat: Wszyscy zostaliśmy zważeni, utyłem 1 kg, toteż ważę teraz 33 kg i w dalszym ciągu mierzę 140 cm. Ani trochę się tym nie martwiłem!


 



Pełna wersja katolik.pl