logo
Czwartek, 18 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Brat Moris
Z powodu Jezusa i Ewangelii.
Wydawnictwo Esprit


Wydawca: Esprit
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-61989-20-2
Format: 130x200
Stron: 420
Rodzaj okładki: miękka

 
Kup tą książkę

 

Wstaje dzień

W tamtą sobotę było już późno, dobrze po północy, kiedy  wracałem do siebie. Wychodząc ze stacji metra Passy, zszedłem po schodach prowadzących nad brzeg Sekwany, ale kiedy już byłem na dole, zamiast skręcić na prawo, by pójść wzdłuż nabrzeża prowadzącego pod blok, w którym mieszkałem, poszedłem prosto na most na Sekwanie. Mieszkając tam już od roku, dobrze znałem to miejsce. Nad mostem tym znajdował się drugi, węższy, zbudowany jako wspornik dla linii metra na powierzchni. O tak późnej godzinie metro jeździ rzadko.

Był akurat początek wiosny, w Paryżu czuło się już to delikatne ciepło. Przechadzka należała więc do przyjemnych, chociaż ja nie czułem w sobie radości. Od wielu miesięcy żyłem w poczuciu samotności, zmęczenia, będącego prawdopodobnie wynikiem nerwobólu, którego przyczyny lekarze nie potrafili wyjaśnić, a który, umiejscowiony w prawej części twarzy, poważnie mnie nękał.

Miałem 23 lata i czułem się sam, pozbawiony życia rodzinnego, chociaż moja matka mieszkała w Paryżu i staraliśmy się spotykać raz na tydzień. Czasami, w soboty w południe, szedłem do niej do pracy i w czasie przerwy jedliśmy wspólnie obiad w małej restauracji na Montmartrze, gdzie matka pracowała. Nie ulega wątpliwości, że kochaliśmy się gorąco i lubiliśmy rozmawiać ze sobą, ale w każdym z nas tkwiły jeszcze zadawnione żale i jakaś niezręczna uwaga z jednej lub drugiej strony wystarczała, by o nich przypomnieć, a tym samym popsuć spotkanie. Miałem także rodzinę w Paryżu, wujów, ciotki, ich dzieci. Przyjmowali mnie serdecznie, kiedy ich odwiedzałem, lecz mieli swoje życie, a ja tym bardziej odczuwałem uciążliwość mojej sytuacji.

Poza czasem spędzonym w pracy i raczej rzadkimi spotkaniami z dwoma kolegami najczęściej byłem sam. Regularnie chodziłem do kina i bardzo lubiłem tańczyć. Mogłem tańczyć do późnej nocy, a następnego dnia rano w ogóle nie odczuwałem zmęczenia. Chętnie też odbywałem samotne przechadzki po Paryżu, bez określonego celu. Dlatego w tamten wieczór znalazłem się na moście Bir Hakeim.

Idąc wzdłuż balustrady mostu, patrzyłem na ciemną, przytłaczającą masę wody o wartkim nurcie, w której odbijały się światła latarni stojących na moście i nabrzeżach. W pewnym momencie, odwrócony plecami do majestatycznej i jasno oświetlonej Wieży Eiffela, zatrzymałem się i pochyliłem ku jednemu z tych ogromnych filarów podpierających most. W miejscu tym wody, które wcześniej rozdzielają się, by opłynąć filar, łączą się ponownie, tworząc wzburzony wir. Pamiętam, że pochylałem się coraz bardziej, chcąc lepiej widzieć. Myślałem przy tym, że gdyby coś wpadło w ten wir, zniknęłoby natychmiast. Wpatrywałem się w ten punkt, czułem zawrót głowy i niewiele brakowało, a pochyliłbym się jeszcze bardziej... i zapadł się w te odmęty. I byłby to koniec wielu moich kłopotów.
Ogłuszający huk nad głową sprawił, że podskoczyłem w miejscu. To było tylko metro, pewnie już ostatnie tej nocy. Na ciemnej wodzie Sekwany mogłem zobaczyć odbijające się w wodzie oświetlone okna, wyraźne zarysy głów. Wciąż stałem pochylony nad wodą, lecz moje myśli rozpierzchły się pośród hałasu. Kiedy wszędzie znowu zapanowała cisza, wyprostowałem się i wróciłem do domu.

Mieszkałem w XVI dzielnicy, w mieszczańskim, ładnym domu, ale aż na ósmym piętrze, w jednej ze służbówek. Ponieważ "służby" już nie było, a sprzątaczki, które mieszkały we własnych domach i tylko przychodziły tu do pracy, służbówki zostały wynajęte. Prowadziły tam wąskie drzwi od strony podwórza, później wchodziło się do windy zainstalowanej specjalnie dla ludzi z ósmego piętra. Na klatce schodowej znajdowała się wspólna dla wszystkich łazienka i toaleta. Zamiast wygód miałem jednak niewielki taras, z którego rozciągał się widok na Sekwanę i Paryż, aż po białą kopułę bazyliki Sacré-Coeur na Montmartrze.

Następnego dnia, wcześnie rano, obudziło mnie nagle gwałtowne stukanie do drzwi. Któż to mógł być. Gości przyjmowałem rzadko, a nigdy o tej godzinie. To była moja matka, niespokojna i jakby wzburzona: Jesteś, ale to przecież ciebie widziałam wczoraj na moście, pochylonego nad wodą, kiedy jechałam metrem. Rozpoznałam cię i coś mnie uderzyło. Przez całą noc o tobie myślałam i taka byłam niespokojna. Wszystko w porządku? Musisz mi wybaczyć, teraz biegnę do pracy, ale specjalnie wpadłam do ciebie, nie mogłam czekać... Przyjdź do mnie, porozmawiamy, teraz już muszę pędzić.

Zdumiał mnie ten zbieg okoliczności i przypomniał spotkanie, do którego doszło kilka tygodni wcześniej. Poszedłem wówczas zobaczyć się z mamą, zapewne w poniedziałek wieczorem, gdyż w niedziele po południu i poniedziałki matka miała wolne. Mieszkała w XIV dzielnicy, od strony Montparnasse. Przez roztargnienie pojechałem o jedną stację za daleko. Wracając, przechodziłem obok zbudowanego z cegieł kościoła, który wyglądał bardzo zwyczajnie. Wszedłem do środka. Kościół był prawie pusty, lecz zauważyłem księdza w konfesjonale. Po chwili wahania podszedłem do niego.

W półmroku i przez kratę ledwie widziałem zarys twarzy księdza. Powiedziałem, że nie przyszedłem się wyspowiadać, ale że chciałbym opowiedzieć komuś o tym, co przeżywam, o niechęci do życia, o moich ranach, także o popełnionych błędach... Mówiłem i czułem, że kapłan słucha mnie uważnie. Później w kilku serdecznych słowach dodał mi odwagi. Dodał, że chcąc pomóc sobie, powinienem zainteresować się innymi ludźmi, którym jest trudno, w miarę możliwości pomagać innym. Zapewnił mnie, że w Paryżu mieszka wielu potrzebujących, ludzi, którzy cierpią w taki czy inny sposób, jak również wiele osób chętnych do pomocy. A kiedy się podniosłem z kolan, on także wyszedł z konfesjonału i wówczas zobaczyłem, że był mały, nieduży, wydawał się delikatny. Z uśmiechem podał mi swoją wizytówkę, mówiąc, że oto jego adres na wypadek, gdybym kiedyś chciał z nim porozmawiać, że tak będzie prościej... Nigdy więcej go nie widziałem, ale też nigdy nie zapomniałem jego rady, która zdawała się nabierać szczególnego znaczenia.


 



Pełna wersja katolik.pl