logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Janusz Dobry
Wciąż powiększają zyski - opowieść o przyjaźni Alberto i Carlo
eSPe
fot. Atanas Malamov | Unsplash (cc)


Alberto Michelotti i Carlo Grisolia zmarli w odstępie czterdziestu dni latem 1980 r.: pierwszy spadł z alpejskiego lodowca w czterystumetrową przepaść – miał 22 lata; drugi, o dwa lata młodszy, zmarł na raka w szpitalnym łóżku. Należeli do tej same paczki. Jak mówią ich przyjaciela – obaj postanowili umieścić Boga w centrum swojego życia. 25 września 2008 r. rozpoczęto oficjalne starania o wyniesienie ich do chwały ołtarzy. Jest to pierwsza para przyjaciół, których proces beatyfikacyjny trwa w tym samym czasie…

 

Alberto

 

Alberto wychowywał się w zwyczajnej katolickiej rodzinie. Bawił się klockami Lego i kolejką elektryczną. Był bardzo wrażliwy na potrzeby swoich rodziców. Gdy mama prasowała, włączał jej magnetofon, żeby umilić pracę. Grywał z tatą w karty, żeby ojciec mógł nacieszyć się obecnością syna. Nie prosił nigdy rodziców o pieniądze. Dorabiał samodzielnie udzielając korepetycji z matematyki i fizyki. Nie pozwalał mamie chwalić siebie w obecności młodszego o sześć lat brata, żeby Paolo nie czuł się gorszy. Paolo podziwiał brata za samozaparcie i zdolność pociągania innych do pięknych działań. Alberto był urodzonym przywódcą, może zostałby politykiem. Był osobnikiem niezwykłym, wyjątkowym na swój sposób. Jego głód prawdy był imponujący. Był przez wszystkich lubiany. „Mieliśmy wrażenie, że spadł z nieba” – mówią jego znajomi.

 

Alberto codziennie przystępował do Komunii. To go odróżniało od większości swoich rówieśników. Tak wspomina pewną historię ks. Mario. „Pewnego dnia po godzinie 22.00 zadzwonił domofon. To był Alberto. Prosił, żeby udzielić mu Komunii. Później chwilę jeszcze rozmawialiśmy. Zapytałem go, dlaczego nie przyszedł na Mszę św. o 19.30. Odpowiedział mi, że spotkał młodego narkomana i zatrzymał się, by go wysłuchać. Potem zaprosił go do baru, kupił mu coś do jedzenia i dał trochę pieniędzy, które miał w kieszeni. Dopiero o 22.00 mógł przyjść, żeby przyjąć Komunię. Powiedział wtedy: «bez Jezusa Eucharystycznego nie dałbym rady. On jest naprawdę moją siłą»”.

 

Carlo

 

Carlo grał na gitarze – lubił zespół Pink Floyd. Grał w drużynie piłkarskiej na prawym skrzydle. Lubił wycieczki z młodzieżą parafialną. Zaszczepiał radość w grupie nawet wtedy, gdy sam był smutny. Mama Carlo wspomina, jak kupiła mu kiedyś sweter. Wprawdzie nie markowy, ale bardzo ładny. Nosił go kilka dni. Potem zniknął z szafy. Carlo wymigiwał się od odpowiedzi, co się z nim stało. Mama zobaczyła go niebawem na jednym z jego przyjaciół.

Był chłopcem o wielkich ideałach, które często unosiły go tak, że oglądał ziemię z wysoka. W jednym z listów do znajomego Antonia Carlo napisał: „Gdybym miał zostać zakonnikiem, nie wstąpiłbym do zakonu, ale …założył własne zgromadzenie, jakiego nikt jeszcze nie widział, takie, w którym oprócz modlitwy i pracy (dla chętnych) spędzałoby się czas w barach i knajpach, grając w karty i pijąc – właśnie po to, by poczuć się „małymi nieudacznikami Jezusa” (taka by była nazwa zgromadzenia)”.

 

Carlo miał wielkie pragnienie zmiany swojego życia – wyjścia ze skorupy bierności i zaangażowania w sprawy ważne. Zaczął od szkoły. Najpierw był przewodniczącym klasy, potem szkoły a także całego regionu. Jego rówieśnik Pierluigi tak go wspomina: „Dziwiło mnie, że młody chłopak może mieć tak intensywne doświadczenie Boga. Kiedy mówił mi o Jezusie, miałem wrażenie, jakby każdego wieczoru jadał z Nim kolację. Opowiadał o Nim w taki sposób, jakby mówił o swoim najlepszym przyjacielu”.

 

Każdy w odmienny sposób wyrażał swoje uczucia i wybory, wątpliwości i nadzieje. Carlo pisał poezję, a Alberto był bardzo ukierunkowany na prozę. W jednym ze swoich listów Alberto tak napisał o przyjaźni: „Nie oczekuj niczego od innych, kochaj wszystkich, kochaj jako pierwszy, stań się przysługą, a znajdziesz radość i szczerą przyjaźń innych”.

Alberto dokonał w życiu znaczącego wyboru, gdy znalazł Boga we wspólnocie Focolari. To tam zrozumiał, że ma kochać Boga w osobach, które miał obok siebie, i poświęcał się temu jako rzeczy najważniejszej, na dalszym planie były studia, sport… Chiara Lubich, założycielka ruchu, powiedziała kiedyś: „Dla nas jest tylko jedna droga, typowa, bezdyskusyjna, niepodważalna, mająca powodzenie: my dochodzimy do zjednoczenia z Bogiem, kochając brata”.

 

Alberto szybko przyswoił duchowość wspólnoty, bo w rzeczywistości żył nią nieświadomie już od kilku lat. Po kilku miesiącach był animatorem młodszej grupy. Należał do niej Carlo. Alberto miał w sobie rozbrajającą prostotę i wielkie pragnienie radykalizmu. Carlo był nastolatkiem, który w kontakcie z Alberto przyspieszał swój proces dojrzewania. Działo się to za sprawą wzajemnej miłości, która w tej grupie była wyraźna.

 

Alberto od początku swojej obecności w Focolari był mocno zaangażowany i brał na serio duchowość i charyzmat ruchu. Tak napisał po jednym z kongresów młodych, w którym brał udział. „Zaczynam rozumieć, że życie gena [z wł. „generazione nuova” – „nowe pokolenie”, młodzież z ruchu Focolari – przyp. red.] to przede wszystkim nawrócenie, wybranie Jezusa na 100 procent. Czuję, że On prosi mnie przede wszystkim o to, abym zmienił się radykalnie w dwóch sprawach: w życiu czystością i w wybieraniu Go w każdym cierpieniu, które mnie w życiu spotka…”.

 

Chiara Lubich członkom swojego ruchu proponowała „życie pod prąd”. Niektóre zwyczaje normalnej młodzieży stanowiły wielkie wyzwanie. Chociażby relacje z dziewczynami. Mieli jasny kierunek: czystość, starać się być przejrzystym w relacjach, nie wykorzystywać i nie iść na kompromisy. Owszem, byli tacy, którzy nie dawali rady, poddawali się. Ale grupa wspierała się wzajemnie w wysiłkach na drodze ku świętości. To nie była sztuczna pobożność, to historia grupy młodych ludzi, którzy chcieli żyć radykalnie Ewangelią.

 

Dziewczyny

 

Całe popołudnia spędzali ze staruszkami w hospicjum, albo z pewną dziewczyną w depresji. Za każdym razem, gdy się spotykali, przychodził z jakimś małym prezencikiem – a to bukiecik polnych kwiatów, a to karteczka, a to apaszka. Orietta przyznaje, że była letnią chrześcijanką. Gdy poznała Alberto jej wiara zaczęła się ożywiać dzięki chrześcijaństwu z przekonania, jakim żył jej chłopak. „Zrozumiałem, że chociaż bardzo cię kocham, teraz nie możemy być razem. Czuję, że muszę być wolny, aby lepiej zrozumieć, czego Bóg ode mnie oczekuje. Chcę być cały dla Niego, rozumiesz?” – mówił Alberto do Orietty.

 

Po rozstaniu z Oriettą chciał zrozumieć, czego oczekuje od niego Bóg. Później znowu się zakochał. W Madin. Wówczas jeszcze bardziej zadawał sobie pytanie, do czego Bóg go powołuje. Był zawsze otwarty na tę Bożą odpowiedź.

 

Dziewczyną Carlo przez kilka lat była Cinzia Baghino. Widać było w nim wahania pomiędzy typowym pragnieniem zakochanego, by być sam na sam, a niepomijaniem grupy. Ten konflikt wewnętrzny bardzo go męczył. Nie dawało mu spokoju także to, że nie zawsze był w stanie patrzeć na swoją dziewczynę wzrokiem czystym. „Czuję, choć nie umiem tego wyjaśnić, że Jezus prosi mnie, abym zostawił wszystko co nas łączyło, aby być wolnym, by pójść za Nim i czynić Jego wolę. Być może pewnego dnia pobierzemy się, ale może… kto wie, co przygotował Jezus?”.

 

Carlo wysłał jej kiedyś widokówkę z pewnej góry w Dolinie Aosty: „Cinzia, raj jest jak ten szczyt. Trzeba go zdobyć za wszelką cenę. Także za cenę pozostawienia rzeczy najdroższych w dolinie, będąc pewnym, że jeśli jest to wolą Bożą – później je odnajdziemy”.

 

Gdy mama Carlo pytała go z kim rozmawia o swoich problemach, bez zastanowienia odpowiadał, że z Alberto. Ostatni list Alberto do Carlo pochodzi z czasu, gdy Carlo odbywał służbę wojskową w marynarce wojennej. Nie znamy jego listu, ale z odpowiedzi Alberto wynika, że Carlo zmagał się z pokusami. Alberto pisze do niego, że jest w pewnym małym kościółku. „Przyszedłem tutaj do Jezusa, aby powierzyć Jego sercu wszystkie te nieskończone sprawy, których nie jestem w stanie załatwić, które mogę tylko popsuć. Wśród wszystkich innych obecny jesteś też Ty i Twoje problemy w przeżywaniu czystości. Prawie czuję je w moim ciele, w moim sercu; cały ten delikatny moment, który przeżywasz, który przeżywam. W tej pięknej ciszy Jezus powtarza mi, że nie możemy się zatrzymać: kochać, kochać wszystkich, rozerwać sobie serce, aby wydobyć z niego prawdziwą miłość, tę zrodzoną z cierpienia. Znam moje, Twoje słabości, może właśnie dziś nadchodzi pokusa, aby się poddać, ale On prosi mnie, prosi Ciebie, żeby kochać dalej. Parę dni temu pewna dziewczyna dała mi do zrozumienia, że jeśli tylko bym chciał, to mógłbym ją wykorzystać. Nie! Wtedy właśnie rozumiesz swoją wolność, tę, której nikt nie zna. Carlo, pomagaj mi zawsze żyć moją wolnością. Cześć, jestem gotowy oddać życie za Ciebie”.

 

Śmierć

 

Alberto kochał górską wspinaczkę. Ta miłość zaprowadziła go do śmierci. W czasie jednej z wypraw w Alpy odpadł od lodowca na górze Argentera i runął w przepaść. To wydarzyło się 18 sierpnia. Mimo trwających wakacji jego przyjaciele nie mieli problemu, żeby licznie zgromadzić się w miejscu wypadku i uczestniczyć w Mszy św. Przypomnijmy, że w tamtych czasach nie było telefonów komórkowych. Wiadomość była przekazywana z ust do ust z prędkością błyskawicy.

 

Carlo liczył na spotkanie z Alberto. 16 sierpnia wrócił niespodziewanie z wojska do domu na badania lekarskie. Kilka dni wcześniej zdarzyło mu się omdlenie, progresywny paraliż kończyn, miał też dziwny obrzęk na brzuchu. Podejrzewano groźny nowotwór. Ze szpitalnego łóżka uczestniczył duchowo w pogrzebie przyjaciela.

 

W czasie pogrzebu Alberto szybko rozeszła się informacja o hospitalizacji Carlo. Odmawiano różaniec, śpiewano pieśni radości i zmartwychwstania, wspominano najpiękniejsze chwile życia Alberto i spontanicznie dodawano modlitwy za młodszego przyjaciela, który leżał w szpitalu. Jeden ze znajomych obu chłopaków wspomina, że pogrzeb był „eksplozją radości” – bardzo niezwykłą, ale prawdziwą. Ta sama grupa znajomych pojechała pod szpital, w którym operowano Carlo. Lekarze i pielęgniarki nie kryli zdumienia, że tak wielu ludzi zgromadziło się w ciszy na korytarzach i w ogrodach szpitalnych. Odmawiali różaniec i śpiewali po cichu, trwali na modlitwie i w komunii w rodzinnej atmosferze. Jakimś cudem „przekupili” pielęgniarki i na ścianie naprzeciw łóżka Carlo zawisły plakaty z hasłami: „lecisz wysoko w górę ku niebu, a my wszyscy za Tobą”, „życzymy Ci wszelkich łask na spotkanie z Jezusem”. Jeden z lekarzy się bardzo oburzył i stwierdził, że nie mogą kierować takich słów do zaledwie dwudziestolatka. Nikt ze zgromadzonych nie poczuł, żeby to zdanie było zbyt dobitne i nikt nie miał wątpliwości, że to zdanie jest prawdziwe. Carlo zmarł 29 września. 40 dni po śmierci Alberto.

 

Obaj pokazali, że istnieją ludzie, którzy w tak krótkim czasie potrafią przeżyć długie życie. Na grobie Alberto z czerwonego granitu zapisano „jego” zdanie z Ewangelii: „Szczęśliwi ci, których zastanie z zapalonymi pochodniami”.

 

Życie

 

Świadectwo obu chłopaków było bardzo silne i oddziaływało na wielu tuż po ich śmierci, ale działa nadal. Franca zaraz po pogrzebach odczuła powołanie, aby wszystko oddać Bogu. Kilka lat później zrealizowała to w ruchu Focolari. Barbara, gdy spotkała Alberto, zbliżała się do Pana Boga po latach nieuporządkowanego młodzieńczego życia. „Moje powołanie i moją radość dziś zawdzięczam spotkaniu z Alberto” – twierdzi. Jest dziś zakonnicą trapistką.

 

Z ewangelicznego radykalizmu Alberto i Carlo korzystała m.in. Chiara „Luce” Badano. Wiara chłopaków umacniała ją do przeżywania trudności związanych z ciężką chorobą. Pewnego dnia w szpitalu odwiedziła ją mama Carlo i przyniosła jej zdjęcie syna. Dziewczyna w czasie tego spotkania czuła zarówno obecność samego Carlo, jak i …Jezusa. Powiedziała później o tej sytuacji swojej mamie: „Mamusiu, czy ja też zdołam być wierna Jezusowi opuszczonemu i żyć tak, by Go spotkać, jak to uczynił Carlo?”. Chiara Badano od 25 września 2010 r. jest błogosławioną Kościoła katolickiego.

 

Historia przyjaźni Alberto i Carlo jest ciągle żywa. W 2004 r. kard. Tarcisio Bertone był obecny w Chiavari na kongresie „Świętość i obszar”. Mówił wówczas: „Powołanie do świętości jest samą wolą Bożą, która chce wszystkich świętymi. Ale ta wola pozostaje zamknięta w Bogu, dopóki nie dotknie człowieka w sposób rzeczywisty, konkretny”. I w tym momencie przytoczył przykład dwóch młodych genueńczyków i zacytował wspomnienia ich znajomych: „Alberto i Carlo są jak dwa bieżące rachunki, zawsze otwarte, na których wciąż powiększają się zyski”.

 

25 września 2008 r. rozpoczęto oficjalne starania o wyniesienie ich do chwały ołtarzy. Jest to pierwsza para przyjaciół, których proces beatyfikacyjny trwa w tym samym czasie…


Janusz Dobry
eSPe nr 109/2014

 

Na podstawie: Michele Zanzucchi, W ramionach Boga. Carlo i Alberto – historia życia i przyjaźni, Wydawnictwo Agape, Poznań 2014.

 
 



Pełna wersja katolik.pl