logo
Środa, 24 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bony, Horacji, Jerzego, Fidelisa, Grzegorza – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Bill Hybels
Potęga Bożego szeptu
Wydawnictwo Esprit


Wydawca: Esprit
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-61989-62-2
Format: 130x200
Stron: 340
Rodzaj okładki: miękka


 

ROZDZIAŁ 1

Czy naprawdę byłem aż tak uparty?


Gdy minął - niekiedy burzliwy - okres szkoły średniej, kiedy to wciąż zajmowałem się rodzinnym interesem - dystrybucją owoców i warzyw, ojciec podarował mi kolejny plik biletów lotniczych.

- Billy - oznajmił - czas jeszcze bardziej poszerzyć twoje horyzonty.

Tym razem wysyłał mnie do Ameryki Łacińskiej. Czy naprawdę byłem aż tak uparty, że Bóg, chcąc zyskać choć odrobinę mojego zainteresowania, musiał posyłać mnie w najdalsze zakątki świata? Z kartą American Express w kieszeni i z głową tym razem odrobinę bardziej otwartą wsiadłem na pokład samolotu do Brazylii.

Gdy wylądowałem w Rio de Janeiro, dowiedziałem się, że zatrzymam się na noc w hotelu z widokiem na plażę Copacabana, która w tamtym okresie była stolicą światowych elit. Gdy przeszedłem się po plaży i pooddychałem nieco atmosferą tego miejsca, udałem się do restauracji znajdującej się na szczycie mojego hotelu, usiadłem przy stoliku z widokiem na ocean i zamówiłem obiad.

Kilka metrów ode mnie przy stoliku siedziała para emerytów. Rozmawiali tak głośno, że nie sposób ich było nie słyszeć. W pewnym momencie mąż popatrzył na żonę wzrokiem pełnym samozachwytu i powiedział:

- Kochanie, nasza obecność tej nocy tutaj, w tym hotelu, na tej plaży sprawia, że wszystkie nasze dotychczasowe wysiłki nabierają sensu. Spójrz tylko! Plaża Copacabana. Długie godziny w pracy, nadgodziny, podróże służbowe… Ale warto było, by móc być teraz właśnie w tym miejscu.

Poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie obuchem w głowę. Miałem dziewiętnaście lat i już tu byłem. Myśl, że miałbym spędzić następne pięćdziesiąt lat, wykonując pracę, która zabijałaby całą moją pasję, tylko po to, żeby wrócić do tego samego hotelu z widokiem na tę samą plażę i jeść obiad przy tym samym stoliku, wydawała mi się co najmniej szalona. Moje rozczarowanie nasilało się wraz z rosnącym zdenerwowaniem.

- To nie jest wystarczająca zapłata za pięć dekad życia - pomyślałem. - To nie może ludziom wystarczać.

Słysząc moje myśli, Bóg szeptem odpowiedział: "Bill, prawie każdy, kogo znasz, chce mnożyć swoje dochody, a ty nawet nie zrealizowałeś tych dwóch czeków, które dostałeś od ojca w ramach premii. Masz je wciąż w portfelu. Ile czeków zgromadzisz, zanim pojmiesz prawdę? Gdyby rzeczywiście działały na ciebie pieniądze, wykorzystałbyś już te dwa ostatnie naboje. Pieniądze nigdy nie będą dodawać ci sił. Nie takiego cię stworzyłem".

Wydarzenie to wstrząsnęło mną tak bardzo, że natychmiast poszedłem do swojego położonego kilka pięter niżej pokoju. W mojej głowie wciąż na nowo rozbrzmiewało pytanie: "Jeśli pieniądze nigdy nie będą rozwiązaniem, to co nim będzie?".
W pokoju usiadłem z dłońmi na kolanach odwróconymi ku górze i zacząłem się modlić najszczerszymi słowami, jakie tylko znałem: "Boże, poprowadź moje życie do celu, który będzie miał prawdziwą wartość. Jestem całkowicie otwarty na to, jak postanowisz pokierować moim losem!".

Nie doczekałem się żadnej słyszalnej odpowiedzi. Niczego. Ogarnęło mnie natomiast dziwne uczucie - uczucie, które musi towarzyszyć kierowcy rajdowemu, gdy z ogromną prędkością wchodzi w zakręt i zaczyna tracić panowanie nad kierownicą - czysta adrenalina połączona z panicznym strachem.

Po kilku miesiącach od tego niesamowitego wieczoru wycofałem się z rodzinnego interesu, porzuciłem pełne wygód życie, które wiodłem w Kalamazoo, i przeprowadziłem się do Chicago, gdzie pomagałem przyjacielowi w duszpasterstwie młodzieży. Działalność ta dała początek Kościołowi Willow Creek. W końcu zaczynałem sobie uświadamiać, że szepty rzeczywiście mają znaczenie. Ogromne znaczenie.

Minęło już kilka dziesięcioleci, a ja wciąż z niedowierzaniem potrząsam głową, myśląc o potędze tego jednego szeptu, który przerwał mi posiłek w restauracji z widokiem na najsłynniejszą brazylijską plażę.

Trzy lata po tym, jak zająłem się przewodzeniem wspomnianej grupie młodzieży, jej liczebność wzrosła z początkowych dwudziestu pięciu do ponad tysiąca dzieciaków. Jak to zwykle bywa w przypadku działalności duszpasterskiej, musieliśmy sprostać wielu wyzwaniom, niemniej jednak czas ten określić mógłbym dwoma słowami: //życie i pokój//. Zauważyłem, że ogromną rolę w moim świecie - w świecie młodego, dwudziestokilkuletniego mężczyzny - odgrywa obietnica zawarta w Liście do Rzymian: "Dążność bowiem ciała prowadzi do śmierci - głosiło Pismo - dążność zaś Ducha - do życia i pokoju" (Rz 8, 6). Młodzieży wciąż przybywało, ludzie przychodzili do Chrystusa, miałem piękną żonę, oczekiwaliśmy naszego pierwszego dziecka - życie nabrało barw.

Gdy przeciwstawiałem się Bożemu zwierzchnictwu, doświadczałem uczucia niepokoju i śmierci. Ale tu? Teraz? Ucząc dzieci, które kocham? Byłem dokładnie w tym miejscu, w którym powinienem pozostać do końca życia. Tak mi się przynajmniej wydawało. A jednak niepokój powrócił. Czułem, że Pan poprowadzi mnie w zupełnie nowym kierunku.

Spróbujcie tylko wyobrazić sobie rozmowę, w której zaproponowałem swojej młodziutkiej, ciężarnej żonie, abyśmy wystawili nasz dopiero co nabyty dom na sprzedaż, ponieważ Bóg kilkakrotnie sugerował mi, bym założył kościół na dalekich przedmieściach. Powiem tylko, że to była długa noc.

Zapraszam do kina Willow Creek.


 



Pełna wersja katolik.pl