logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Sławomir Rusin
Pięćdziesiąt lat ciemności
List
fot. Eduardo Jaeger | Unsplash (cc)


Drobna, energiczna zakonnica, z której twarzy nie znika uśmiech. Oddana bez reszty założonemu przez siebie dziełu pomocy najuboższym i umierającym. Taki wizerunek Matki Teresy przeważnie pamiętamy. Mówi on wiele, ale nie wszystko. Okazuje się bowiem, że uśmiech na jej twarzy skrywał wielki dramat. Jako zakonnica przez blisko pięćdziesiąt lat Matka Teresa zmagała się ze swoją „nie-wiarą"
 
Agnes Gonxha Bojaxhiu urodziła się 26 sierpnia 1910 r. w Skopje (obecnie w Macedonii) w katolickiej rodzinie Albańczyków. Od dwunastego roku życia odczuwała powołanie do życia zakonnego, gdy skończyła osiemnaście lat, postanowiła je zrealizować. Wstąpiła do loretanek, czyli Instytutu Najświętszej Maryi Panny (nie ma on w Polsce żadnego domu). Zakon ten zajmuje się głównie pracą wychowawczą. Obrała zakonne imię Maria Teresa od Małego Jezusa. Nowicjat odbyła w Indiach. Tam też, w Kalkucie, od 1929 r. zaczęła pracować w katolickiej szkole dla dziewcząt, a z czasem została jej dyrektorką. Była szczęśliwa, spełniała się w powierzonej jej pracy, w życiu zakonnym. Przeżywała już wtedy co prawda duchowe cierpienia – zawsze przedstawiała je kierownikowi duchowemu – ale potrafiła je przyjąć i ofiarować Bogu: „Kiedy noc staje się bardzo gęsta – pisała – i mam wrażenie, że skończę w piekle – wtedy po prostu ofiarowuję się Jezusowi. (...) Ale jestem szczęśliwa – tak, szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Za żadną cenę nie chciałabym zrezygnować ze swoich cierpień. Niech jednak Ojciec nie myśli, że tylko cierpię. O nie – śmieję się więcej, niż cierpię – tak że niektórzy doszli do wniosku, że jestem rozpieszczoną oblubienicą Jezusa, która mieszka z Jezusem w Nazarecie – z dala od Kalwarii".
 
„Odmówisz?"
W 1946 r. udała się do leżącego u stóp Himalajów miasta Dardżyling na rekolekcje. Jak sama wspomina, w czasie podróży pociągiem doznała mistycznego przeżycia. Usłyszała wezwanie od Boga, aby porzucić wszystko i pójść do slumsów, służąc Mu pośród najbiedniejszych z biednych: „Wiedziałam, że taka była Jego wola i że musiałam ją spełnić. Nie miałam najmniejszej wątpliwości, że tu chodziło o Jego dzieło". Przez kilka następnych miesięcy wizje nie ustawały. Wciąż słyszała Chrystusa proszącego ją, by odeszła z zakonu i stała się Jego „światłem" w ciemnych zakątkach Kalkuty, by powołała nowy zakon, który zajmie się najbardziej potrzebującymi. Pewnego dnia po przyjęciu Komunii św. usłyszała: „Potrzebuję indyjskich zakonnic. Ofiar mojej miłości, które będą Marią i Martą. Które będą tak mocno zjednoczone ze Mną, że będą promieniować moją miłością na dusze. Potrzebuję wolnych zakonnic, obleczonych w moje ubóstwo krzyża – potrzebuję posłusznych zakonnic, obleczonych w moje posłuszeństwo krzyża. Potrzebuję zakonnic pełnych miłości, obleczonych w Miłość krzyża. Odmówisz Mi tego?". Innego dnia: „Zostałaś moją Oblubienicą dla mojej Miłości – przyjechałaś do Indii dla Mnie. Twoje pragnienie dusz przywiodło cię tak daleko. Boisz się zrobić jeszcze jeden krok dla swego Oblubieńca – dla Mnie – dla dusz? (...) Wiem, jesteś osobą najbardziej niezdolną, słabą i grzeszną, ale właśnie dlatego, że taka jesteś, chcę cię użyć, dla mojej Chwały! Odmówisz? (...) Będziesz cierpiała i cierpisz teraz – ale skoro jesteś moją własną małą Oblubienicą – Oblubienicą Ukrzyżowanego Jezusa – będziesz musiała nieść tę udrękę w sercu. Pozwól Mi działać – Nie odmawiaj Mi – Zaufaj Mi z miłością – zaufaj Mi ślepo". Te słowa przerażały Teresę, bała się rzucić to wszystko, czym żyła do tej pory, bała się tego nowego wezwania. Modliła się, żeby Jezus zabrał jej to nowe powołanie, ale im więcej się modliła, tym wyraźniejsze ono się stawało. Jezus pytał ją zawsze: „Odmówisz?". Nie mogła odmówić. Obiecała kilka lat wcześniej Bogu, że zawsze będzie wypełniała to, czego od niej zapragnie, że zawsze da Mu wszystko, o co ją poprosi, a najmniejsze wzbranianie się będzie traktowała jako grzech ciężki. Jak pisze o. Wilfrid Stinissen OCD, był to „ślub prawie niedorzeczny", ale nigdy go ponoć nie złamała. Zaczęła więc starać się o zgodę na opuszczenie zakonu i powołanie nowego. Zarówno kierownik duchowy Teresy, jak i miejscowy biskup postanowili sprawdzić prawdziwość powołania. Najpierw kazali Teresie przestać o nim myśleć. Teresa była posłuszna, choć było to dla niej niezwykle trudne. Zabraniali jej też skupiać się na niezwykłych doznaniach (słyszenie głosu Jezusa). Przeszła i tę próbę. Teologia duchowości mówi, że prawdziwe dzieło wytrzyma próbę czasu, a posłuszeństwo Bogu nie może kłócić się z posłuszeństwem Kościołowi.
 
Po wielu staraniach, listach do biskupa, Matka Teresa dostała pozwolenie. Loretanki, co ciekawe, bardzo ją w tych chwilach wspierały, otrzymała od nich mnóstwo listów z zapewnieniem o modlitwie. 21 grudnia 1948 r. przywdziała białe sari z niebieskim obrzeżem i wyszła na ulice Kalkuty, by pomagać trędowatym, umierającym i porzuconym dzieciom. Wynajęła dwa pokoje – jeden służył jako szkoła, a drugi jako dom dla chorych i umierających. 19 marca 1949 r. dołączyła do niej pierwsza siostra, a potem następne. 7 października tegoż roku powstało nowe zgromadzenie – Sióstr Misjonarek Miłości, zatwierdzone przez Stolicę Apostolską 1 lutego 1965 r. Dziś Misjonarki Miłości prowadzą w Indiach i na całym świecie sierocińce, domy dla chorych i umierających. Powstała też kontemplacyjna gałąź zakonu, a także męska: zakon Braci Misjonarzy Miłości
 
Myśli niczym noże
Wszystko szło po jej myśli, a właściwie prawie wszystko. Gdy tylko rozpoczęła dzieło, Chrystus przestał do niej przemawiać, co więcej – pojawiło się w niej dojmujące uczucie pustki, odrzucenia przez Boga. „Jest we mnie taka ciemność, jakby wszystko umarło – pisała w listach do swojego duchowego kierownika. - Gdy usiłuję wznieść moje myśli do Nieba, to jest tam taka pustka, że myśli te wracają do mnie niczym zaostrzone noże i ranią moją duszę". Ten stan nie minął. Trwał pięćdziesiąt lat, aż do śmierci. Ciągnąca się, wydawałoby się w nieskończoność, noc wiary. Pół wieku bez duchowej pociechy, bez momentu, w którym mogłaby poczuć, że jest przez Boga kochana. Przecież – jakby się dobrze zastanowić – tak wygląda piekło: zwracasz się do Boga, wołasz Go ze wszystkich sił i... nic, żadnej, choćby najmniejszej odpowiedzi, wyczuwanego spojrzenia, tylko odrzucenie. „Teraz jestem – pisała – jak to najbardziej znienawidzone [dziecko], które odrzuciłeś jako niechciane, jako niekochane. Wołam, lgnę do Ciebie, ale nikt nie odpowiada". Zastanawiała się dlaczego, przecież zrobiła to, czego od niej żądano: „Zanim rozpoczęłam »dzieło«, byłam w głębokim zjednoczeniu, miłości, w wierze, ufności, w modlitwie, zawierzeniu. Czy popełniłam błąd, zawierzając wołaniu Świętego Serca?". Skąd to doświadczenie? Jaki to wszystko ma sens? Doświadczenie pustki było tym bardziej dojmujące, że do tej pory słyszała od Jezusa słowa pełne ciepła: „moja mała Oblubienico", „Moja własna maleńka. Nie bój się – będę zawsze z tobą". Była pewna, że dzieło, które prowadziła, było tak naprawdę dziełem Jezusa. Nigdy w to nie zwątpiła, tym trudniej było jej zrozumieć to, co się stało.
 
Noc wiary
 
Noc wiary jest jednym z etapów na drodze duchowego rozwoju. Wielcy klasycy myśli religijnej opisują ją jako wejście w ciemność – ciemność, która może przestraszyć i pochłonąć. Doświadczenie to dotyka nie tylko mistyków, ale jest treścią wiary każdego prawdziwie wierzącego. Każdy z nas, jeśli świadomie przeżywa swoją więź z Bogiem, będzie musiał dojść do etapu jej oczyszczenia, oczyszczenia z egoizmu wiary, nadziei i miłości. Jak mówi o. Kłoczowski, życie duchowe „nie może być nieustannym klaskaniem i radością", nie może sprowadzać się tylko do entuzjazmu i poczucia bycia kochanym. Czasem przychodzi taki moment, że trzeba wraz z Jezusem zawołać: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił (Mk 15, 34), moment, w którym nasza więź z Bogiem oprze się tylko na wierności „mimo wszystko". Nie trwanie przy Bogu wtedy, kiedy jest dla mnie wspaniały i obdarza mnie wielkimi łaskami, ale przejście przez ogołocenie, kenozę, jest prawdziwym sprawdzianem wiary. Jeden z wybitniejszych Ojców Kościoła, św. Ireneusz z Lyonu napisał, że „Bóg stał się człowiekiem po to, aby człowiek stał się Bogiem". Można odczytać te słowa w prostym kluczu: dzięki temu, że Chrystus stał się człowiekiem, będzie nam w niebie „Bosko". Można też w innym: „Bóg ogołocił samego siebie, zrezygnował z miłości do nas ze wszystkiego, abyśmy tak jak On, umieli z miłości ze wszystkiego rezygnować, czasem nawet z poczucia, że On jest z nami.
 
Inny autor, C.S. Lewis w swojej książce „Rozwód ostateczny" opisuje historie ludzi, którzy zmarli, ale nie dostali się do nieba. Przebywają w rozrastającym się w nieskończoność mieście-piekle (nikt nie chce mieszkać blisko sąsiada), z którego codziennie kursuje autobus do nieba. Każdy może do niego wsiąść i wyjechać z miasta raz na zawsze. Za bilet wystarczy tylko jedno: rozwód ostateczny z tym, co zniewala, a jednocześnie – paradoksalnie – daje poczucie bezpieczeństwa, zadowolenia. Mogą to być nieczyste myśli, zaborcza miłość, ale też kurczowe trzymanie się zasad, a nawet teologia, czyli niedopuszczanie do siebie myśli, że Bóg może być nieco inny, niż go sobie w uczonych książkach opisaliśmy. Aby dostać się do nieba, trzeba z tego wszystkiego zrezygnować i pójść krok dalej, w nieznane, innymi słowy: zawierzyć. Przejście przez noc wiary jest takim właśnie zawierzeniem. Nietrudno znaleźć w historii Kościoła przykłady świętych, którzy przeszli przez taką noc wiary, musieli zawierzyć, mimo iż wszystko wokół, ale też, a może przede wszystkim w nich samych, mówiło im, że to nie ma sensu. To Jan od Krzyża, Teresa z Avila, Mała Teresa. Żaden z tych świętych nie trwał jednak w nocy wiary tak długo jak Matka Teresa. Ona musiała zawierzyć dwa razy; pierwszy raz w momencie powoływania dzieła, drugi, w momencie (jakże długim) jego trwania. Jeden z kierowników duchowych Matki Teresy, o. Neuner SJ, pomógł jej w pewnym stopniu przejść przez ten stan. Dzięki niemu zrozumiała, że cierpi wraz z Jezusem, a pustka, której doświadcza, ogołocenie, umożliwiająjej „identyfikację z tymi, którym chce służyć": opuszczonymi, najbiedniejszymi, bezbronnymi. Nie znaczy to, że poczuła się lepiej, a osamotnienie i odrzucenie ustały. Nie. Dzięki temu łatwiej jej było jedynie trwać w wierności wysiłkiem woli. Trudno sobie coś takiego wyobrazić. Nawet krótkie bolesne doświadczenia potrafią nas przecież całkowicie rozbić. Łatwo wtedy zrzucić winę na Pana Boga i odwrócić się od Niego, zapaść się w sobie, a co dopiero jeśli doświadczenie takie trwa pół wieku. Teresa jednak nie zamknęła się ani na swoją misję, ani na ludzi, ani na Boga. I być może ta jej wewnętrzna walka o to, by wytrwać, jej zawierzenie mimo wszystko, jest tak naprawdę o wiele większym dziełem niż to, za które cenił ją świat.

Sławomir Rusin
List 01/2008
 
 



Pełna wersja katolik.pl