logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Robert Wieczorek OFMCap
Pęknięte Serce Afryki
Wydawnictwo Serafin


stron: 296
format: 123 x 194 mm
oprawa: miękka
Wydawnictwo: SERAFIN
www.e-serafin.pl
ISBN: 83-60512-06-X

 
Początek rebelii... cz. IV
 
Pierwsze doświadczenie Kościoła afrykańskiego. Jedziemy koncelebrować w niedzielę do nowopowstałej parafii sercanów w samym sercu proletariackiej dzielnicy. Kościół nieduży, w surowym stanie, z cementowych pustaków, ale jest proboszcz, katecheta, ministranci, radni kościelni (też odpowiednio ubrani) i dwa chórki (francuskokojęzyczny i w ewondo), którym akompaniuje rząd ksylofonów. Co najistotniejsze – świątynia jest pełna! Nowością, która napawa mnie optymizmem na przyszłość również w RCA, jest szczodrość ludzi. Najpierw normalna składka, ale po Komunii (raz w miesiącu) dodatkowa na kontynuację prac przy kościele. Zebrano około 60 tys. FCFA, a to jest prawie 100 euro! Miesiąc w miesiąc za takie pieniądze można coś powoli dłubać. A u nas, w RCA, gdyby na to liczyć... Dla porównania, przeciętna składka w Ndim oscyluje w okolicy 3000 FCFA (5 euro). Na wioskach jak zbiorą 500 FCFA (1 euro!), to już dużo.
 
W poniedziałek zostawiamy gościnnego Jurka i wcześnie wyruszamy, zamierzając dotrzeć do Bertoua. Nie jest daleko (pół dnia dobrej drogi), ale na szlaku kilka polskich misji i znając gościnność Rodaków – łatwo nie przepuszczą. Tak się też stało: Bertoua oglądamy dosłownie w ostatnich refleksach zachodzącego słońca. Ewa jeszcze nie wróciła ze szczepień, ale jak to wiadomo wszystkim Polakom, klucze od domu są... w psiej budzie, zaś jej właściciel wbrew mylącym pozorom – łagodny. Możemy się więc rozgościć, a dziewczyny mają okazję podpatrzeć, jak radzi sobie w praktyce świecka misjonarka – rodzaj ten rzadko jak dotąd jest spotykany na terenie polskim.
 
Z Bertoua odbijamy na północ i krajobraz się zmienia, bo z lasu wyjeżdżamy na bardziej otwarte tereny – sawanny, ale nie te znane z filmów o Serengeti, lecz tutejsze – krzaczaste. Czuję się spięty, bo niepokoi mnie zbliżająca się granica.
O dziwo, idzie nam jak po maśle, z drobnymi tylko ofiarami w pieniądzach. Jacek od razu zauważa, że „po mojej stronie” tzn. w RCA, powrócił mi humor. To prawda. W sango życzę im miłego pobytu w Sercu Afryki.
 
W przeciwieństwie do mnie, teraz im wszystkim zrzedły miny, bo w życiu nie jechali tak fatalną drogą. Dziś tylko 50 km. Jutro czeka ich 100 pozostałych. Odbijając sobie nerki na wybojach, skacząc z dziury w dziurę z sercem pod gardłem, nie chcieli mi uwierzyć, że to ma być pierwszorzędna droga wylotowa z RCA! „Błogosławieni Wy, którzyście nie widzieli, a uwierzyli”, bo ich czworo widziało, a i tak nie wierzyło.
 
Pierwsza misja w RCA, Baboua. I zaczynają się pierwsze problemy, np. jak doładować baterie do kamery – gniazdko jest, ale prąd tylko wieczorem. Komórka umilkła. Można ją schować głęboko w torbie na najbliższy miesiąc. Ale jest za to telewizja satelitarna i - owszem – dostęp do internetu. Z niedowierzaniem rzucają się na ostatnią okazję nawiązania kontaktu z Polską. Ks. Marek zaskoczył ich: nie ma wprawdzie telefonu, ale takie zmyślne urządzonko podłączone do radia amatorskiego…
 
Nazajutrz zajeżdżamy już w mój rewir. Opuszczając dotychczasowy płaskowyż puszczamy się kilkoma robiącymi mocne wrażenie serpentynami w dolinę rzeki Nana, a za nią to „mój brus” – sektor Yolé–Nana parafii MB Fatimskiej w Bouar – moja pierwsza miłość. Zawsze lubiłem jeździć tą drogą, bo malownicza i urozmaicona. Ale myślę, że moi goście byli bardziej zajęci jej opłakanym stanem, niż widokami wokół. No, mogą na własne oczy ocenić to, co już znają dobrze z mych opowiadań i listów.
 
Miłe zaskoczenie w Zoungbe – bo w głębi serca nie wierzyłem, że się uda: szkoła podstawowa w wiosce, do której założenia namówiłem ludzi, po moim wyjeździe wciąż funkcjonuje! Sukces! A więc chwycili bakcyla! Zrozumieli, że to nie dla mnie, lecz dla ich dzieci!
 
No i ujmujące powitanie. Z wieloma nie widziałem się od czasu mego wyjazdu do Ndim. Biegną z radością, by uściskać, pozdrowić, choć speszeni nieco widokiem otaczających mnie białasów. Nie można ominąć w Doko Bode mego „patriarchy” Pana Maurice’a, bo sparaliżowany z pewnością siedzi przy domu, a szacunek, jaki doń żywię, każe mi go przy każdej okazji pozdrowić.
 
I tak, krok po kroczku, z wieloma przystankami, na końcu „mego brusu” odkrywamy Yolé. Na zwiedzenie tutejszych seminariów i objazd Bouar poświęcić trzeba dwa dni. To najgrubsza „ryba” do połknięcia, zanim się dotrze do Ndim. Po całym bogatym dniu spędzonym na kolędowaniu po domach misyjnych miasta, pierwszy afrykański zgrzyt.
 
Wracamy wieczorem do Yolé. U wylotu drogi z miasta jest kontrola celna, dająca zarazem okazję paru wojskowym do pilnowania tam nie wiadomo czego. Przejeżdżałem tam w swoim czasie setki razy, nigdy nie przejmując się znudzonymi typami wyciągniętymi w fotelach. Obok stale zamkniętej bariery jest bowiem zostawiony przesmyk, pozwalający na swobodny przejazd motorom i samochodom osobowym jak nasz. Tym razem tak nie jest, bo przejście założono resztą cementowego słupka (zgruchotanego ongiś przez jedną siostrę z Yolé – „przestawieniem” bariery popisała się sprowadzając po raz pierwszy do domu nowiusieńki samochód... Ale to inna bajka).
 
Tak więc przesmyk zastawiony i wołają mnie, bym się zaprezentował w biurze. Hę, w końcu, po ośmiu latach mogę zobaczyć wnętrze i tej kanciapy. Siedzi tam kilku mundurowych panów, a jeden bardzo poważnie zwraca się z pytaniem, czy mam pozwolenie na filmowanie miasta. Ja na to, że nie, bo nie mam potrzeby.
- No to proszę przynieść tutaj kamerę!
Kiedy jechaliśmy do miasta, Krzysiek miał ją w ręce – musieli to zauważyć.
 
- Co to, to nie. Kamery nie przyniosę, bo nie macie w niej nic do kontrolowania.
Atmosfera zaczyna być spuchnięta. Poważny gość nastaje, ale ja upieram się przy swoim. Zaczynam wewnętrznie się jeżyć, bo przychodzą mi na pamięć różne durne historyjki z wizyt innych gości, gdy robiono im pełno nieprzyjemności dla wyłudzenia pieniędzy jako kary. I przyrzekam sobie – ja się w to nie dam wrobić!
 
Gość podnosi drugi argument, że rankiem wyjeżdżając do miasta nie zatrzymałem się na ich skinienie. Już czuję, o co im chodzi, ale na razie gram zdziwienie:
- Ja nic takiego nie widziałem!
- No przecież wołał cię agent bariery!
 
Otóż, trzeba wam wiedzieć, że dziesiątka takich celników i wojaków jest zawsze bardzo zmęczona swym wartowaniem, więc do otwierania i zamykania szlabanu mają takiego „barierowicza” – chłopca na posyłki. Rano rzeczywiście, gdy przejeżdżałem przez przesmyk, zobaczyłem (już kątem oka) takiego „agenta”, jak w ostatnim momencie zaczął mi dawać znaki autostopu. „A, o to im chodzi” – myślę. Stawiam jednak na swoim: jak ktoś ze służb publicznych chce kontrolować samochód, to staje na boku drogi i na czas daje wyraźny znak. Na widok munduru zawsze się zatrzymuję. Ale tutaj jakiś cywil w pseudo wojskowej czapce macha mi w ostatniej chwili. Myślałem, że przyszedł mu kaprys podjechania dwustu metrów do miasta. Takich okazjowiczów nie biorę.
 
Często mi się to wcześniej zdarzało: czepia się taki z tyłu wykorzystując moment, gdy samochód zwolnił na przejeździe i wisząc na zderzaku każe się wieźć do centrum. Takie cwaniactwo zawsze mnie irytowało i gdy tylko mogłem dodawałem gazu, bo nie mam żadnego obowiązku służyć im za taxi.
Facet powraca więc do pierwszego wątku:
- Takie filmowanie bez pozwolenia to poważne wykroczenie przeciw bezpieczeństwu państwa. Proszę przynieść kamerę.
Tu zaczynam podnosić głos.
 
- Filmowaliśmy, ale tylko misje, bo w mieście nie ma nic interesującego. A poza tym to sześć lat mieszkałem w Yolé i nikt mi nie robił podobnych historii na tej barierze, tylko akurat dzisiaj, gdy jestem tu z rodziną. Panowie, moi przyjechali tu na miesiąc zobaczyć piękno waszego kraju. Nie róbcie mi wstydu za was przed nimi. Niech wrócą do siebie zachowując dobre wrażenia w sercu.
I to poskutkowało. Milczący dotąd obok – jak się okazało – przełożony, autorytatywnym tonem odrzekł:
- No, niech Ojciec już jedzie...
Mój adwersarz powtórzył z naciskiem:
-Przynieś kamerę!
Ale tamten uciął:
- Wystarczy, daj spokój. Proszę jechać...
 
Wyszedłem, nie życząc im nawet – celowo – zwyczajnego „do widzenia”. Straciliśmy tylko piętnaście minut na nic, ale w zamian zyskaliśmy doświadczenie, że kamerą i aparatem nie ma się co chwalić.
W końcu ruszyliśmy na północ, by po zwiedzeniu Maigaro i obiedzie w Bocaranga dotrzeć do celu podróży – Ndim. I tak minął pierwszy tydzień ich „safari” w Afryce.
 
Gościom daliśmy do zamieszkania były dom mistrza nowicjatu – akurat z czterema pokoikami i salonikiem pośrodku. Przez ostatnie parę miesięcy poważnie natrudziliśmy się nad jego przeróbką i odnową, ale udało się na czas. Mieli więc komfort na ułożenie sobie pobytu według własnego rytmu. Zresztą, bariera językowa nie pozwalała na wiele wspólnych zajęć, oprócz posiłków.
 
Po trzech tygodniach nieobecności mogłem w końcu poukładać swoje sprawy, ale gości nie zostawiłem w błogim „nic-nie-robieniu”. Z wielką dyspozycyjnością podjęli się mi pomóc. Dziewczynom powierzyłem uzupełnianie kartoteki alfabetycznej chrześcijan z parafii, co zajęło im parę dni cierpliwego wertowania, pisania i układania, zaś księża zabrali się do naklejania na sklejkę różnych świętych obrazów, które chcę rozdać chrześcijanom do domów. Pośród kilku cennych podarków, jak np. zestaw nagłaśniający RDUCH, przywieźli mi dwa obrazy Ecce Homo, które - własnoręcznie oprawione przez nich samych - zawiesili w kaplicach w wioskach Kounang i Zolé, bo są pod wezwaniem Chrystusa Króla. Poza tym, zwłaszcza Jacek rwący się do fizycznej roboty pomógł mi poprawiać świat po Panu Bogu, czyli przesuwać kamienie i przesypywać ziemię w celu zbyt skomplikowanym, by próbować go wyjaśnić. Jak to się zdarza przy robotach ziemnych, przedziurawił przypadkiem rurkę od wody. Dziewuchy do końca pobytu mu nie podarowały opowiadając wszędzie, że odkrył źródełko...
 
W pierwszą niedzielę pobytu w mej parafii zabrałem ich do Kollo, ostatniej pod każdym względem wioski sektora północnego. Tam już kończy się droga, a parę kilometrów dalej – umowna granica z Czadem.
 
Po pełnej wigoru celebracji niedzielnej w Yaoundé, tu kubeł zimnej wody na łeb. Kapliczka sklecona z trawy i cegieł z ziemi, garstka chrześcijan – tylko trzy osoby mogły się wyspowiadać, reszta albo nie ochrzczona, albo „pokręcona”. A Kościół tu nie jest bynajmniej nowy. Pierwsze chrzty odbyły się przed 20 laty, lecz nie mieli szczęścia do katechety. Jak wiele zależy od lidera! Teraz to raczej wegetacja – dziadowanie, ale takie są realia. Trzeba i tam jechać, a goście niech widzą, jak nieraz ciężko wykluć się wierze w duszach tych prostaczków.
 
Za to, na pocieszenie, następnej niedzieli zabrałem ich do Zolé, wsi nazywanej „pod-parafią”, bo przez parę lat rezydował tu nawet ksiądz Luc-Simplice, ich rodak. Zmarł jednak przed pięciu laty. Obok pełnego zawsze po brzegi kościoła jest cała struktura: plebania, salki katechetyczne, sale dla szkoły alfabetyzacji i gospodarstwa domowego (ostatnio otworzyli prywatną podstawową szkołę katolicką – bez pomocy misjonarzy!). Jest też Koło Gospodyń Wiejskich i odnowione przy pomocy br. Piotrka boisko do koszykówki. Widok takiej kipiącej życiem wspólnoty to rekompensata za mizerię poprzedniej niedzieli.
 
W środku tygodnia zostawiam ich na dwa dni, by samemu poprowadzić w Kowone dni formacji katechetów, ale przebywający akurat w tym czasie u nas brat Robert Wnuk przywiózł naszą czwórkę na zakończenie spotkania. Mam więc okazję przedstawić ich oficjalnie mym katechetom – tylu białych naraz to doprawdy niecodzienny widok. Co zabawne, na pytanie (często i w różnych miejscach stawiane): „Spośród stojących tu dwóch księży, który jest moim starszym bratem?” połowa zagadywanych wskazywała na... Jacka! (Jak to wytłumaczyliby nasi Rodzice?). A przyzwyczaiłem się już od ostatniego urlopu w Polsce, że – tak jak i tutaj – ludzie uważają mnie, a nie Krzyśka za starszego.
 
Na określenie starszego brata w sango są dwa synonimy: yaya ti mbi (czyli dosłownie „mój pierworodny”) albo kota zo ti mbi (dosł. „mój wielki człowiek”, czyli ten, który zdołał urosnąć przede mną i ma nade mną zwierzchność). Porównujący nas nie wierzyli, jakoby Krzysiek był starszy, natomiast oglądając jego gabaryty zgodnym chórem nazywali go „wielkim człowiekiem”.
 
Nawiasem mówiąc, zabawne jest, jak rzadki tu widok przerośniętych osób intryguje prostych Afrykańczyków. Przed rokiem odwiedzili nas goście Mirka Szarka – jego starszy brat Jurek ze swym kolegą Jackiem przyjechali podobnie zobaczyć kawałek tego kąta Afryki. Zwłaszcza owemu koledze przypadło nosić przed sobą już poważny brzuch. Po ich wyjeździe słyszymy dwa komentarze. Pierwszy, naszej kucharki, Marii – z racji profesjonalnych zapewne – pyta z wielkim podziwem:
- W jaki sposób taki brzuch można wyhodować?
A drugi pada z ust nowicjusza Izydora:
- W razie wojny, jak z takim brzuchem uciekać?
 
Tu wyjaśniam kontekst: Izydor, Czadyjczyk, jako uczeń przeżył w czasie wojny domowej wydarzenie, które naznaczyło go na całe życie. Otóż urządzono w mieście łapankę na osoby bez papierów osobistych. Na nieszczęście, nie miał wtedy nic ze sobą, a to równało się oskarżeniu o przynależność do buntowników i egzekucji na miejscu. Jedynym wyjściem dla niego i jemu podobnych była ucieczka w natychmiastowym towarzystwie świstu ścigających ich kul. Izydorowi się udało, ale biegnący obok kolega padł... Cóż, nawet na brzuch każdy patrzy na swój sposób.
 
Gdy już mowa o strzelaniu… Sielankowy tydzień pobytu w Ndim pokryło cieniem niepokoju wydarzenie, które stało się preludium do późniejszych.
André i Piotr byli w tym czasie na spotkaniu w Bouar i mieli tego dnia wracać wczesnym popołudniem. W czasie sjesty siostry doniosły mi przez radio, że na górze przed Hang-Zoung pojawili się zargina (przydrożni rabusie), którzy strzelali do jadącego na targowisko w Ndim samochodu ciężarowego. Kierowca nie zatrzymał się jednak, ale pognał do wsi resztką sił ciężarówki, zostawiającej na drodze ślady wody z podziurawionej chłodnicy i gdzie niegdzie – krople ludzkiej krwi. Pięć osób było rannych...
 
Konsternacja. Od pięciu lat coś podobnego się nie zdarzyło. Co robić? Aby ewakuować rannych do szpitala trzeba wrócić tą samą drogą, co przybyli, czyli ryzykować podobną wpadkę w ręce bandytów, jeśli jeszcze tam gdzieś się czają. Ale przede wszystkim piekącą pokrzywkę na skórze sprawiała mi myśl, że moi dwaj bracia, nieświadomi niczego, są właśnie w drodze pchając się prosto w paszczę lwa.
 
Podjąłem decyzję, by uprzedzić wypadki. Miałem argument w rękach, że trzeba przecież ewakuować rannych. Wziąłem dwóch braci nowicjuszy dla towarzystwa i ubrani w habity podjechaliśmy pod niebezpieczną górę możliwie jak najbliżej. Tam zostawiłem ich dla pilnowania samochodu, sam zbliżając się na piechotę w stronę niedawnej pułapki. Plan miałem prosty: liczę, że do białego zakonnika idącego na piechotę i z pustymi rękami przecież strzelać nie będą. W razie spotkania, chciałem ewentualnie ich prosić, by pozwolili mi odwieźć rannych do Bocaranga, a wtedy byłby i czas ostrzec nadjeżdżających braci. Wieści, jakie w tak zwanym międzyczasie doszły do moich uszu, wskazywały raczej na regularny oddział wojska – ubrani w mundury, uzbrojeni w broń automatyczną...

 



Pełna wersja katolik.pl