logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Monika Białkowska
Nawrócenie na niedzielę
Przewodnik Katolicki
fot. NeONBRAND | Unsplash (cc)


Wyznaję ze wstydem: zdarza mi się kupować w niedzielę. Ale kocham Kościół, więc próbuję czytać, co mówi. A im więcej odkrywam, tym bardziej obiecuję poprawę. Już wiem, że o świętowanie warto zawalczyć.
 
Byłoby dobrze, aby prawo cywilne było zgodne z Bożymi przykazaniami. Nie wszyscy są jednak chrześcijanami i nie mogę tego ani od państwa wymagać, ani innym narzucać.
 
Jednak większość Bożych przykazań to nie jest kodeks wyłącznie religijny. Przykazania w większości stają po prostu w obronie godności i praw człowieka. Takim powszechnym prawem człowieka jest na pewno dzień wolny od pracy i czas na odpoczynek z rodziną. Dlatego właśnie jako chrześcijanie zabiegamy o wolną niedzielę dla wszystkich, niezależnie od światopoglądu.
 
Wygodni
 
Pierwsi chrześcijanie przed blisko trzysta lat żyli w środowisku, które nie sprzyjało życiu zgodnie z zasadami wiary. Nie mogli budować własnych kościołów. Nie mogli piastować stanowisk publicznych. Musieli się ukrywać, sprawując Eucharystię. W rodzinach rodzice często nie wiedzieli, że ich dzieci przyjęły wiarę. Za samo podejrzenie o bycie christianoi trafiali na krzyż albo na arenę z dzikimi zwierzętami. Oczywiście nie było również mowy o tym, żeby otrzymywali od cezara wolne w niedzielę, na świętowanie pamiątki zmartwychwstania Jezusa. Mimo to – choć nie „dzięki temu” – to był czas najbardziej dynamicznego rozwoju chrześcijaństwa. Kiedy wiara była trudna i mogła skończyć się przelaniem krwi, nie było mowy o „letnim chrześcijaństwie”, o „wierzących niepraktykujących”. Kościół pierwszych wieków to Kościół w znacznej mierze wspólnota najwyższej jakości, której zewnętrzne czynniki nie były w stanie przeszkodzić. Przyznaję, o takim Kościele właśnie marzę. Niekoniecznie o wielkim, ale o radykalnym w miłości.
 
Nie wiem, czy współczesny świat da się na powrót schrystianizować tak, żeby cała publiczna przestrzeń przesiąknięta była chrześcijaństwem. Może jestem pesymistką, ale nie sądzę. Co zrobimy, gdy coraz więcej praw stanowionych przez państwo będzie niezgodnych z naszym sposobem przeżywania wiary? Co robimy już dziś, kiedy stajemy wobec takiego wyboru: choćby wobec otwartych w niedzielę sklepów? Nikt nas do niedzielnych zakupów nie zmusza. Sami idziemy do sklepów, prowokując tym samym przedsiębiorców, by zmuszali swoich podwładnych do pracy. A to oznacza, że daleko nam do chrześcijańskiej miłości.
 
Dla wszystkich
 
Z tymi pytaniami staję wobec faktu, że już za kilka tygodni wszyscy – wierzący i niewierzący – dostaniemy wolną od handlu niedzielę. Odkładam na bok argumenty ekonomiczne, nie czuję się kompetentna. Zresztą umówmy się, że wcale nie o ekonomię chodzi w tym sporze. Bez handlu w niedzielę doskonale obywa się większość państw zachodniej Europy. Zatrzymuję się natomiast nad argumentami biskupów. Najważniejsze wydaje się podkreślenie, że Kościół wcale nie chce zawłaszczyć niedzieli dla wierzących. W oświadczeniu wydanym przez KEP nie ma wezwania do uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii. Jest za to mowa o „przywróceniu całemu społeczeństwa niedzieli jako dnia wypoczynku i czasu budowania więzi rodzinnych oraz umacniania relacji społecznych”. Całemu społeczeństwu: zarówno wierzącym, jak i niewierzącym. „Dnia wypoczynku”: czasu bez pracy, przeznaczonego nie na nudę, ale na świętowanie. „Czasu budowania więzi rodzinnych”: bycia z bliskimi i dla bliskich, kiedy nie tylko wspólnie przeszukujemy sklepowe półki, ale w rozwoju i rozrywce. „Umacniania relacji społecznych”: tego, o czym coraz częściej zapominamy, a co zdarza się jeszcze czasami w teatralnych foyer, w spotkaniach stowarzyszeń, na koncertach i wszędzie tam, gdzie rodzą się mniejsze lub większe lokalne środowiska.
 
Większe dobro
 
Biskupi i związki zawodowe powtarzają, że wprowadzane rozwiązanie (wolna druga i czwarta niedziela miesiąca) ich nie zadowala i że handel w niedziele powinien był całkowicie zakazany. Pracownicy handlu cieszą się choćby z tego małego zwycięstwa. Przeciwnicy zakazu niedzielnego handlu mówią, że nie będą mieli kiedy kupić dziecku butów. Owe buty zaczynają urastać do rangi symbolu. Zajmowałam się kiedyś dziewczynką w wieku szkolnym w wielkim mieście. Jej rodzice rzeczywiście pracowali od rana do wieczora, ale od poniedziałku do piątku. Wolne mieli nie tylko niedziele, ale również soboty. Czy w sobotę butów kupić się nie da?
 
Pisząc to, czuję się trochę obłudnikiem: sama w niedzielę też czasem wchodzę do sklepu. Być może ma to swoje korzenie w domu, z którego nie wyniosłam nawyków. Mama pracowała w służbie zdrowia, więc niedziela różniła się od innych dni Mszą i tym, że nie wolno było na podwórku wieszać prania, ale nie brakiem pracy zawodowej. Sama jestem dziennikarką tygodnika, który do drukarni wędruje w poniedziałek. W środowisku kościelnym w niedziele dzieje się najwięcej, a księża sami wiedzą, że „niedziela” i „odpoczynek” to w ich słowniku nie są wyrazy bliskoznaczne. Ale to, że ja sama pracuję (i nie robię nic złego, taka jest natura tej pracy!), nie znaczy, że mam prawo oczekiwać tego od innych. Rozumiem, my robimy to dla czyjegoś większego dobra. Większego! Dla jakiego większego dobra stoi pani za ladą? Rozmawiałam niedawno z jedną z nich. Mówiła, że pierwsi niedzielni klienci to niedopici po sobocie panowie, którzy przychodzą kupić piwo albo pół litra wódki. Kiedy ta sama ekspedientka przypomniała stałej klientce, żeby wzięła więcej ziemniaków, bo jutro niedziela, w odpowiedzi usłyszała: – A po co? Przecież po kościele sobie przyjdę!
 
Pracownicy centrów handlowych niedzielnych klientów nazywają apaczami. Doskonale rozpoznają tych, którzy rzeczywiście z trudem wyskrobali jedną godzinę w tygodniu, żeby kupić dziecku buty na zimę od tych, którzy przyszli na spacer: – W czym mogę pani pomóc? – A patrzę tylko…!
 
Pracownik też człowiek
 
Jeden z najpodlejszych argumentów, jaki w tej dyskusji się pojawia, to: „Trzeba się było uczyć, miałbyś lepszą pracę. Teraz nie narzekaj”. Spędziłam przy kasie miesiąc. To był grudzień, księgarnia w wielkiej galerii handlowej w stolicy. Kolejka nie zmniejszała się ani przez moment. Dzień przed Wigilią sklep otwarty był do dwudziestej trzeciej. Minutę przed zamknięciem weszła pani, która zaczęła wybierać prezenty dla rodziny. Skończyła przed północą. Zanim zamknęliśmy kasy, była prawie pierwsza. Autobusy miejskie nie jeżdżą. Powrót taksówką kosztuje tyle, co dzienne wynagrodzenie. Byłam szczęściarą, nie miałam do ubrania choinki, prezentów dla dzieci do pakowania i karpi do smażenia. Tak, wiem, że tamta pani miała takie prawo. Ale nie miała serca. I widziałam również w jej oczach ten argument: „Trzeba się było uczyć”. Byłam wtedy krótko przed obroną doktoratu.
 
Tamten miesiąc przy kasie był dla mnie lekcją, którą polecam wszystkim pracodawcom. Nic tak nie uczy, jak doświadczenie na własnej skórze, jak upokarza człowieka odebranie mu prawa do odpoczynku, traktowanie go jako narzędzia do napychania swojej kieszeni. Trzeba stanąć po drugiej stronie, żeby zobaczyć, że godność człowieka naprawdę waży więcej niż wszystkie pieniądze.
 
Ze wstydem
 
Nie planuję na niedzielę zakupów, nie spędzam niedziel w centrach handlowych. Ale przyznaję, że do sklepów czasami niestety wchodzę. Po kościele po świeżego, marcińskiego rogala. Albo po jedzenie dla kota, bo właśnie zabrakło. Dlaczego? Pewnie z tego samego powodu, co owa pani, która po kościele wchodzi po ziemniaki: bo jest otwarte. Z rozpędu, z przyzwyczajenia, z wygody, z braku refleksji. Coraz częściej ze wstydem. Przecież bez rogala się obędę. Kot bez jedzenia niekoniecznie (kto ma kota, ten rozumie), więc będę musiała pamiętać wcześniej. Nawet jeśli trzeba będzie włożyć w to nieco wysiłku, to przecież właśnie wysiłek nas rozwija. I tocząca się wokół wolnej niedzieli dyskusja to właśnie mi uświadamia: że o odpoczynek warto zawalczyć, nie tylko dla siebie. Że jeśli człowiek ma zachować godność i nie być tylko trybikiem w maszynie do produkowania PKB, to musi świętować. Jakkolwiek to świętowanie będzie rozumiał: czy będzie to Msza św., czy wyjście z rodziną na spacer do lasu. Kto wierzy, ten pójdzie na Mszę św. Niewierzącego zamknięte sklepy do modlitwy nie zmotywują. Ale jeśli dzięki nam jakaś mama spędzi fajną niedzielę z dzieciakami, to warto.
 
Jak?
 
Rozmawiając o wolnej od handlu niedzieli, nie powinniśmy już pytać o to „czy”, ale o to „jak”. Większość z nas ma niedzielne, zakupowe nawyki. Żeby się ich pozbyć i nie umrzeć z nudów przed telewizorem, trzeba wyrobić sobie nowe, lepsze. Takie, które sprawią, że zasmakujemy w świętowaniu. Które sprawią, że przez cały tydzień rzeczywiście czekać będziemy na niedzielę. Po pierwsze, trzeba będzie nauczyć się całą domową pracę, zakupy i odrabianie lekcji rzeczywiście przełożyć na sobotę. Ale ważniejsze jest co innego: plan na świętowanie. Wyobraź sobie, że co tydzień do kogoś innego w rodzinie należy zaplanowanie niedzielnej niespodzianki dla wszystkich. Wyobraź sobie, że to jest rzeczywiście niespodzianka, o której wie tylko planujący albo drugi wtajemniczony, jeśli dziecko samo sobie nie poradzi. Wyprawa do lasu na poszukiwanie ptaków? Kino domowe pod kocem z wielką porcją popcornu? Nowa planszówka? Domowe SPA dla wszystkich? Wspólne robienie pizzy?
 
Ja się nawracam i mam mocne postanowienie poprawy. Nadal nie twierdzę, że świeckie prawo powinno regulować to, co należy do wiary. Wolna od handlu niedziela nie uczyni nikogo gorliwym katolikiem. Na pewno jednak pozwoli wierzącym z większą łatwością praktykować wiarę, a niewierzącym po prostu odpocząć w domu i rodzinie. Dobrze też, kiedy również prawo przypomni nam od czasu do czasu o godności człowieka.
 
 
Monika Białkowska 
Przewodnik Katolicki 45/2017
 
 



Pełna wersja katolik.pl