logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Lucjan Nowakowski
Mummi
Wydawnictwo PAX


Lucjan NOWAKOWSKI 
Tytuł: Mummi
ISBN: 978-83-211-1809-3
Wydanie (rok): Wyd. I (2007)
Stron: 345, Format: 12x19 cm.
Kategoria: Beletrystyka - poezja - eseje
Seria: Z Feniksem
 
Kup tą książkę

 
strony 5-11
 
Tak było wcześniej, przez ostatnich kilka lat. Jezu, jak to już dawno, nie sposób przypomnieć sobie początku. Teraz już nie płacze i to jest gorzej, bo ból dopada go co rano, ale nie ma już łez i ulgi, którą niosły. Wszystko gdzieś w środku stwardniało, skamieniało w żołądku, w piersiach, w gardle i wyżej, w głowie, i już nie potrafi tego uwolnić, jak kiedyś, łzami. To wszystko jest niepojęte, nie do ogarnięcia – to niezrozumiałe dla niego porzucenie, ten ciągle obcy świat, okrucieństwo tak samo smutnych i pokaleczonych małych chłopców i dziewczynek, obojętność czy wroga niecierpliwość tych dziwnych kobiet, które każą się nazywać paniami albo ciociami. Nie wytrzymywał tego wszystkiego, nie radził sobie w swojej małej główce z całym tym nieszczęściem i nie potrafił przywyknąć jak inni. Uciekł, uciekł w siebie, zapadł się, zobojętniał na wszystko dookoła.
 
To było konieczne, to było jedyne wyjście, żeby nie odejść od zmysłów, żeby nie skoczyć do studni na podwórzu sierocińca, do której często zaglądał, jak nikogo nie było w pobliżu, wołając przyciszonym głosem: „Mummi, Mummi”. „Mummi”, odpowiadało echo i słyszał swój żałosny głosik jakby zdwojony w swej żałości, i płakał, i łzy wpadały do wody jak dojrzałe wiśnie – plusk, plusk – a potem to się echem mnożyło, powielało, jakby kto bez pojęcia grał na harfie, coraz szybciej trącając wciąż te same struny.
 
To było wcześniej. Dziś znowu, kiedy tylko otworzył oczy, dopadł go ten ból, jakby czekał całą noc blisko przyczajony, by zaraz skoczyć do gardła. Skulił się, podciągnął nogi do brody i czekał na wrzask pani ciotki: „Wyłaź z tego wyra, gnojku” – tak było prawie co rano, ale już go nie bili ani nie odkrywali i nie naśmiewali się z niego. Od paru tygodni dali mu spokój. Przetrzymał ich, bali się jego ataków szału.
 
„Zostawta, nie widzita, że to nienormalne?”. I zostawili go w spokoju, a on starał się nie prowokować ich nad miarę. Kiedyś, jeszcze wcześniej, próbował się na nich mścić, odgrywać, jak umiał, bo wyśmiewali go i ten jego płacz, a najbardziej, kiedy przedrzeźniali – „mummek, mummmek”. Pierwszy raz dostał szału, jak powiedzieli, że ta jego Mummi jest głupią kurwą, która go tu podrzuciła i wcale go nie chce, i że nigdy po niego nie przyjedzie, i że w ogóle nikt go nie chce, boby go chociaż odwiedził. Wtedy rzucił się na nich, gryzł, drapał, kopał, pluł, chciał zabić ich i siebie. A kiedy go zamknęli w piwnicy, wył wniebogłosy jakimś przeraźliwym wrzaskiem, tarzał się po ziemi, tłukł głową w ścianę aż do krwi, ale nie czuł nic. Wtedy go związali, „bo się jeszcze zabije i dopiero z cholerą będzie”. A on z wściekłości rozgryzł sobie język i kawałek dolnej wargi, ślad jest do dziś, i chyba stracił przytomność. Szturchali go kijem, ale bali się dotknąć.
 
Gruba Krycha z kuchni ta, co to się później powiesiła, bo ją chłop rzucił, przyszła do niego na drugi dzień, przyniosła mu pić, nie bała się go przytulić i pomogła mu się uspokoić. Płakał i zasmarkał jej całą bluzkę, trząsł się w jej ramionach jak w padaczce, a ona go głaskała po głowie wielką pulchną dłonią i mówiła:
– Biedne dziecko, no już dobrze, już dobrze, przyjadą po ciebie, ino cię naprzód znalyźć muszą, ale przyjadą na pewno. A tych głupków wcale se nie słuchej. Skurwysyny jedne do takiego waryjactwa dziecko doprowadzić, no uspokój się, uspokój już.
 
Kierowniczka na nią krzyczała, że kartofli nie ma kto obrać, a ona się tu z głupkiem mazgai.
– Przecież to małe dziecko, skrzywdzone przez wszystkich, serca wcale nie mata – próbowała się odszczeknąć.
– Jakżeś taka litościwa, to se go weź, a teraz spieprzaj do kuchni, ale już.
 
Przyszła jeszcze po południu z kromką chleba, a wieczorem go rozwiązali i wypuścili. Powtórzyło się to jeszcze parę razy, aż kierowniczka kazała paniom ciotkom i starszym dzieciom zostawić go w spokoju, bo nienormalny. Tak mówiła. I tak się jakoś utarło, dali mu spokój. Zresztą uwagę od niego odwracały też inne wydarzenia: przywozili nowe dzieci, kogoś zabrała dalsza rodzina, bliźniaczki adoptowano i wszyscy zastanawiali się, co to takiego to „adopto” i co z nimi teraz będzie. Jego ani to, ani inne rzeczy nie obchodziły. Krążył całymi dniami po podwórku, po stodole, szopie, unikał innych, oni go też omijali z daleka, pamiętając jego szał i nadgryziony nos Garbusa i ucho Ciurasa. Miał swoje miejsca. Jedno wysoko w stodole, na belce pod samym dachem. Nikt nie potrafił tam wleźć.
 
„A niech spadnie i łeb skręci, będzie spokój” – wzruszała ramionami kierowniczka, jak jej donosili, co robi. A on siedział sobie przy takiej dużej szparze i patrzył na kawałek świata, taką niewielką górkę z trzema brzózkami, i tak tkwił całymi godzinami. Ta górka byłamujakoś bliska, przywoływała w pamięci jego górkę przy drodze, gdzie ojciec (już niemógł przypomnieć sobie jego twarzy) przynosił go „na barana” albo na „kukuryku”, sadzał obok siebie na zwalonym pniu i mówił:
„Tutaj zbudujemy sobie dom”, a matka (Mummi – tak zawsze do niej i o niej mówił, inaczej nie pamięta) śmiała się i mówiła: „Obiecanki cacanki”. Ojciec chodził,mierzył na kroki, rysował na mokrej ziemi linie i tym dziwnym kwadratom nadawał nazwy: kuchnia, salon, coś tam jeszcze, bo dużo tego było, potem piętro: sypialnia, pokój Bartka i strych z gołębnikiem, a dalej kilka drzew, garaż i warsztat. Był wtedy zamały, nie spamiętał wszystkiego, a teraz żałuje. Wtedy pewno byle gówno, motyl jaki albo kamyk odwracał jego uwagę, a teraz by się przydało, żeby pamiętał więcej, bardziej uważał. Czasem to aż go głowa boli, tak próbuje sobie przypomnieć i nie może, a zmyślać przecież nie chce, bomu ciągle wypominali, że zmyśla o tym domu i o ojcu, a on nie, tak było, naprawdę tak było. Świeciło słońce, to pamięta, bo jak ojciec pokazywał piętro, to go wołał od tego motyla czy kamyka i kazał patrzeć, a on nie mógł na to piętro patrzeć, bo było pod słońce, twarz ojca zlewała się z tymsłońcem i już nie widział, czy ojciec był czarny, czy blondyn i czy miał wąsy, a oni potem mówili: „Widzisz, kłamiesz, wszystko cyganisz, nawet nie wiesz, czy miał wąsy”, i zaczynali się śmiać. I jego wtedy brała ta wścieklica, a oni rozbiegali się po podwórku i wołali z bezpiecznej odległości: „Mummek, głupek, jebnięty!”. A on jak nie mógł nikogo dogonić, to go rzucało na ziemię, wył, z wściekłości gryzł ziemię,walił nogami, rękami i głową, aż osłabł. Teraz już go wcale nie obchodzi, czymu wierzą, czy nie, zresztą nikomu nic nie opowiada. Siedzi imyśli, patrzy i aż do bólu chce sobie przypomnieć, co jeszcze było na tym piętrze, jak ojciec mówił, i czy miał wąsy, i parę innych rzeczy. Ma co robić, nie nudzi mu się.
 
– Co on tam robi całymi godzinami? – pytali.
– Mumkuje – odpowiadały dzieci.
Co one tam wiedzą! Już przecież głośno nie płacze i nie woła „Mummi”, a jeśli, to po cichu, a najbardziej w środku, tam na cały głos, aż do wrzasku, ale oni przecież tego nie mogą słyszeć, to co oni wiedzą?
 
Nie słuchał też opowieści innych dzieci, złościły go, a najbardziej to tej kościstej i pyskatej Andzi; gołym okiem było widać, że to bujdy. „Chwalidupa jedna – przyjadą po nią autem, z braciszkiem jakimś, z babcią, a ojciec wysiądzie i porwie ją na ręce, i będzie się z nią kręcił dookoła, a potem wszystkim będzie rozdawał cukierki – akurat!”. Ale dzieci słuchały i przytakiwały. „No tak”, mówiły, bo ona była wielka i potrafiła przyłożyć. Te małe jeśli coś opowiadały, to tylko między sobą, bo tak w grupie nikt by ich nie dopuścił do głosu, wszyscy starsi chcieli opowiadać te swoje cudowności. A ile razy dochodziło do bójek, zaciekłych kłótni, jak któryś przesadził albo sam zapomniał, co mówił ostatnio. Tu obowiązywała ścisła hierarchia – ci najwyżej postawieni mogli bezkarnie pleść bzdury, nikt nie śmiał o nic pytać ani niczego kwestionować, można było tylko podziwiać i zazdrościć, ale inni, stojący niżej, musieli zachować jakiś umiar i konsekwencję.
 
On już nie chciał, już mu nie zależało. Nawet go tak bardzo nie źliło. Jak przysyłali jakiegoś świeżego malucha, żeby go zapytał, ile miało być pięter albo kto to jest Mummi, warknął tylko od niechcenia „spieprzaj” i koniec. Aż sam się dziwił, że można tak stwardnieć. Śmiać się też nie lubił, bo i z czego, z tych żałosnych wygłupów, jakie starsi robili młodszym? Nawet nie współczuł, jak płakały albo się skarżyły. Jemu też nikt nie współczuł ani nie brał go w obronę. Jak takie głupie, niech wyją, niech się drą, myślą, że to kogoś obejdzie albo że się ktoś użali. On miał to już za sobą. Tych płaczących nigdy nie brakowało, przecież każde dziecko musiało przez to przejść.
 
Leżał z otwartymi oczami i obserwował, jak go ogarnia ten cholerny bolesny skurcz od brzucha do gardła i wyżej, kończy się gdzieś w głowie jakimś łomotem i tępym bólem. Czekał. Zaraz zacznie się budzenie, wrzaski, popłakiwania, ziewania. Przetrzymać ten zgiełk i nawoływania ciotek idiotek. Któraś wrzaśnie na niego ze dwa razy i odejdzie do innych łóżek, potem się wszystko uspokoi i będzie mógł wstać spokojnie, bez pchania, potrącania, ale z tym samym codziennym smutkiem.
Czemu mnie tu zostawili, no, czemu, gdzie oni są, co się stało? Stały refren otwierający kolejny, smutny dzień.
 
Stołówka jest na dole, to stamtąd dochodzą krzyki i odgłosy wydawanego śniadania. Bezwiednie, jak co dzień, zarzucił na łóżko koc, trochę wygładził, ubrał się w to samo co wczoraj i przedwczoraj, bo tu wszyscy nosili to samo świątek piątek. Ręcznika nie wziął, bo trzeba by wracać, a jeszcze jaki głodomór połakomi się na jego porcję. Umyje się po drodze na stołówkę i wytrze w zasłonę.
 
W następnej sali spały dziewczynki, zwykle o tej porze całe piętro było już puste, wszystko przecież odbywało się na komendę, tylko on od niedawna miał przywilej chodzenia samopas. Zza drzwi dobiegł go jednak jakiś lament, płacz i czyjeś wołanie. Podszedł bliżej.
– Matko Bośka, niech wysechnie, Matko Bośka, niech wysechnie.
Było coś przejmującego w tym piskliwym głosiku, coś dramatycznego, takie desperackie żądanie cudu. Wszedł, popatrzył na dziewczynkę, która została w sali sama.
– Czego ryczysz? – zapytał.
Nie zwróciła na niego uwagi, nie przestawała nawet na chwilę. Kiwała się na tym swoim łóżku i wołała:
– Matko Bośka, niech wysechnie, Matko Bośka...
Chyba nawet przez moment na niego spojrzała, nikogo przecież w sali nie było, wszyscy poszli już na śniadanie, ale go nie zauważyła.
 
Moczydupska – tak ją tu nazywali. Przywieźli ją jakiś czas temu strasznie zaniedbaną, wynędzniałą, ostropaciałą. Powoli przychodziła do siebie, nauczyła się wielu rzeczy, normalniała, ale nadal w nocy się moczyła. Ciągle były o to awantury, krzyczeli na nią, dostawała lanie, obiecywała, że już nie. Czasami przez parę dni udawało jej się powstrzymać, za to potem, kiedy znów jej się zdarzyło, jeszcze bardziej się na nią darli. Teraz strach ją paraliżował, widziała pewnie tylko tę plamę na prześcieradle i rozwrzeszczaną gębę którejś z pań ciotek, może bicie, a ona przecież nie chciała. Mógł sobie to wyobrazić.
– Matko Bośka, niech wysechnie.
Rozpacz w jej głosie nasiliła się, bo plama była wciąż widoczna; to było jak zaklinanie: „niech się stanie”. Ta „Matka Bośka” to była ostatnia instancja wygrzebana z nie wiadomo jakiej pamięci śmiertelnie przerażonego, samotnego małego dziecka. Nie mógł przejść obok tego obojętnie. Ta bezbronna ufność w cud rozczulała go i wkurzała jednocześnie.
– No, wołaj, wołaj – mruknął pod nosem. – Rozejrzał się po korytarzu, nikogo. – Nie rycz – powiedział, w miarę ciepłym, jak mu się wydawało, i zdecydowanym głosem. – Nie rycz, mówię, pomogę ci. Co się stało, pokaż.
Ale ona nie przestawała, jak zegarynka.
– Znowu się zlałaś – odsunął jej nogę, żeby zobaczyć.
Dopiero kiedy jej dotknął, spojrzała na niego spłoszona i zasłoniła się ręką jak przed uderzeniem.
– Nie bój się. Mówię, że ci pomogę, no nie?
Znów zaczęła zawodzić.
– Przestań zaraz, bo pójdę w cholerę, złaź z tego wyra, trzeba to zdjąć.
Próbowała go posłuchać, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Jej czarne oczy przez płacz wydawały się jeszcze większe. Już tylko szlochała.
– Ubieraj się, wezmę to, a przyniosę ci swoje, tylko ani mru-mru, dobra?
Kiwała głową, dalej niewiele rozumiejąc.
– No, ubieraj się. Jak przyjdę, masz być gotowa.

 



Pełna wersja katolik.pl