logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
o. Michał Adamski OP
Mity na temat wspólnoty
Zeszyty Odnowy


Tylko budowanie wspólnoty w perspektywie wiary w Trójjedynego Boga może stawać sie dla chrześcijan odkrywaniem szczęścia, do jakiego został powołany każdy człowiek bez wyjątku i to w chwili stworzenia. 
 
Mityzacja rzeczywistości jest zabiegiem tak starym, jak stary jest człowiek i jego dzieje. Jednak obok mitów, które funkcjonują w powiązaniu z pewnymi archetypami czy paradygmatami myślenia, najczęściej spotykamy się z mitami tworzonymi na „użytek własny”. Można powiedzieć, że część mitów, jakie sami tworzymy, czy też przejmujemy od innych, jest karykaturą rzeczywistości okrojonej do naszych potrzeb. Tą drogą powstaje mnóstwo uproszczonych ścieżek myślenia, które okazują się być najczęściej fałszywymi drogami. Niektóre z nich dotyczą szeroko pojętej wspólnoty chrześcijańskiej. 
 
Mit pierwszy: wspólnota jako ekscentryczny dodatek do życia
 
Niektórzy teolodzy na przykład Gisbert Greshake twierdzą niekoniecznie złośliwie, że gdyby ze wszystkich podręczników teologii chrześcijańskiej wykreślono stwierdzenia dogmatyczne dotyczące Trójcy Świętej, a zaczęto operować samym pojęciem „Bóg”, niewiele zmieniłoby to w życiu codziennym chrześcijan. Zaledwie garstka dostrzegłaby problematyczność tak „zmodyfikowanej” wiary, którą należałoby nieco inaczej wcielać w życie. 
 
Ten smutny wniosek wypływa z faktu, że – jak dotąd – chrześcijanie wciąż nie przyswoili sobie prawdy o Bogu Trójjedynym. Nie chodzi tutaj jedynie o intelektualne zrozumienie tajemnicy Trójcy Świętej, bo takie rozumowanie pozostanie do końca dla nas niepojmowalne. Problem tkwi raczej w przełożeniu na język „codziennej wiary” tajemnicy Trójcy Świętej. Chodzi więc o powiązanie – jak to wyraził Jean Daniélou – całej naszej egzystencji, naszego ludzkiego życia z Trójcą Świętą. 
 
A jakie jest jedno z najbardziej podstawowych powiązań mojego życia z wiarą w Boga nie tyle Jedynego, co Trójjedynego? Jest nim właśnie powołanie do wspólnoty. 
 
Człowiek stworzony został na obraz i podobieństwo Boga, który nie jest monadą czy choćby najdoskonalszym, ale jednak samotnym Bytem, lecz najpiękniejszą Wspólnotą Trzech Osób, będących całkowicie na siebie otwartych, sobie oddanych, a jednocześnie pozostających sobą i zachowujących swoją tożsamość. Taki Pierwowzór jednoznacznie rzutuje na konstrukcję człowieka, który przez to również jest powołany do budowania wspólnoty. 
 
Zatem tworzenie wspólnoty nie jest jakimś ekscentryzmem nawiedzonych i nazbyt gorliwych chrześcijan, którzy znużeni monotonią życia religijnego zaczęli sięgać po coraz to silniejsze „pobożne bodźce”. Potrzeba budowania wspólnot nie jest także jedynie konsekwencją trendu czy mody, która karmi się awangardową nowością i nią żyje, a przez to staje się bezlitosna dla tego, co już przebrzmiałe, „znoszone” i podszyte powszechnością i ogólnym dostępem. 
 
Nie na miejscu są tu zatem „sądy gamalielowe” wypowiadane nad tymi chrześcijanami, którzy próbują tworzyć różne wspólnoty (modlitewne, życia, dzielenia). „Ta sprawa” z pewnością pochodzi od Pana, co najwyżej problematyczną może być przyjęta formuła wspólnoty i tę zawsze należałoby rozeznawać. 
 
Korzenie wspólnoty chrześcijańskiej sięgają oczywiście o wiele dalej niż podpowiada nam to horyzont, nakreślany przez socjologów czy psychologów, niezależnie do jakiej denominacji światopoglądowej przynależą. 
 
Jednocześnie dla chrześcijan oczywistą staje się prawda (pomijam ludzi, którzy nie wyznają wiary w Trójcę Świętą, a szukają czy doświadczają szczęścia), że tendencja do tworzenia wspólnoty pozbawionej jednak trynitarnych korzeni, zawsze staje się jedynie bełkotem ludzkich ideologii. I nie ważne, czy bełkot ten dobywa się z pierwszomajowych megafonów, upstrzonych czerwonymi kolorami flag; okrzyków szarobrunatnych mundurów znaczonych swastyką, lub sztandarów niesionych przez właścicieli ogolonych głów nazywających samych siebie narodowymi katolikami, czy też bełkot ten wybrzmiewa w liryczno-pacyfistycznych pieśniach, firmowanych zielonym jak ekologia listkiem marihuany. 
 
Tylko budowanie wspólnoty w perspektywie wiary w Trójjedynego Boga może stawać się dla chrześcijan odkrywaniem szczęścia, do jakiego został powołany każdy człowiek bez wyjątku i to chwili stworzenia. Tym szczęściem, doświadczanym już tutaj na ziemi, jest przełamywanie murów, jakie wznosi nasz grzech, który usiłuje skazać ludzkie życie na egzystencję jedynie dla samego siebie, obok siebie i w zamknięciu na drugiego. 
 
Obecność w naszej duszy Trójcy Świętej wyciąga nas z tego zaklętego kręgu samotności i rozpaczy. Pozwala kochać, a zatem stawać się darem dla drugiego i przyjmować go jako dar. Wspólnota w takiej perspektywie nie jest jakąś ekstrawagancją modernistycznych czy postmodernistycznych chrześcijan, lecz zewnętrznym wyrazem najgłębszej tajemnicy ludzkiego życia – zamieszkiwania w człowieku Trójcy Świętej. Wspólnota jest budowaniem życia według rytmu, który wyznacza sam Bóg będący Wspólnotą kochających się Osób. Wspólnota zatem, to rytm miłości samego Boga, dodać należy – Trójjedynego Boga. 
 
Mit drugi: wspólnota jako kryjówka
 
Każdy człowiek, w jakimś trudnym momencie życia, pragnie schować się i zanurzyć w ciemnej kryjówce, z której nikt i nic go nie wydobędzie. Takie zachowania są czymś zwyczajnym i naturalnym – wpisanym nie tylko w nasze instynkty (choćby samozachowawcze), ale nasze pragnienia i tęsknoty (jak poczucie bezpieczeństwa, poszanowania, czy bycia kochanym). Jednakże sprawa zaczyna się komplikować, kiedy realna przyczyna lęku mija, a człowiek w dalszym ciągu pozostaje w kryjówce. 
 
Taki „człowiek z kryjówki” (termin spopularyzowany przez ks. Józefa Tischnera, a przejęty od wybitnego psychiatry prof. Antoniego Kępińskiego) trwa w permanentnej ucieczce przed tym, co i tak jest nieuchronne: koniecznością skonfrontowania się z problemem. Ucieczka staje się wiec dla niego źródłem dodatkowego cierpienia. Smutne jest w tym wszystkim to, że cierpienia takie są rzeczywiście realne i wielkie, tyle tylko, że nikomu niepotrzebne! 
 
Wspólnota chrześcijańska ma prawo być – choć jedynie na pewnym odcinku życia – pewnego rodzaju schronieniem. Jednakże nigdy nie stanie się trwałym miejscem ukrycia, ponieważ we wspólnocie zawsze czeka na chowającego się człowieka ten drugi, bliźni – postawiony na jego drodze przez Boga. Zarówno Bóg jak i bliźni chce towarzyszyć, chce przyjmować, a zatem nawet nie wiedząc, chce dotykać źródła lęku tego, kto pragnie się ukryć. 
 
Tym samym wspólnota, która miała być kryjówką, szybko stanie się zbyt ciasna dla człowieka i jego lęku, chyba że ów człowiek odważy się powierzyć swój lęk drugiemu i uwierzy, że prawda potrafi chronić lepiej niż kryjówka. Bo przecież w obliczu człowieka mówiącego prawdę, nawet bolesną (ale szczerą a przez to bezbronną) drugi człowiek może tylko przebaczać i kochać. W ten sposób wspólnota staje się miejscem wyzwolenia, uzdrowienia i przebaczenia. 
 
Człowiek zniewolony lękiem zawsze może uciec z takiej niedogodnej „kryjówki”, czyli wspólnoty i zacząć szukać na nowo. W ten sposób jednak skazuje się na życie w świecie mitu, który spowoduje, że kiedy nawet zatrzyma się w jakiejś wspólnocie, szybko dokona jej ponownej mityzacji, obwiniając wszystkich członków o całe zło, które się jej przydarza. Jedyną drogą wyjścia z tego impasu, jest przyznanie się do tego, że wspólnota nigdy nie może być trwałą kryjówką. 
 
Mit trzeci: wspólnota jako życiowy azyl
 
Czasami do różnego rodzaju wspólnot zgłaszają się ludzie, którzy zaczynają ubiegać się o swoje miejsce we wspólnocie na zasadzie otrzymania azylu. Nie jest to oczywiście azyl polityczny, ale może być nazwany azylem życiowym. W poczuciu tego typu osób, „azylowa wspólnota” ma za nich i bez nich rozwiązywać ich życiowe problemy, usuwać sprzed oczu coraz nowe konflikty, kryzysy i napięcia. 
 
Oczywiście jest to kolejny mit, jaki tworzy się na temat wspólnoty, próbując odnaleźć w jej strukturach coś w rodzaju kozetki psychoanalityka. Niebezpieczeństwo tkwi nie tyle w szukaniu wsparcia we wspólnocie, bo to jest jak najbardziej zdrowy odruch, ile w postawie bierności, pokusie wygodnego wyłożenia się na kozetce i biernego oczekiwania pomocy. Zdrowa wspólnota potrafi nadać człowiekowi dobry kierunek, wesprzeć go w rozwiązywaniu problemów, zmotywować czy podtrzymać w chwili kryzysu, jednak nie może udzielać azylu i proponować cichego i spokojnego „kozetkowego miejsca”. 
 
Każda terapia (a zatem nawet pobyt we wspólnocie o silnym zabarwieniu terapeutycznym) powinien zakończyć się wejściem w życie z odważną gotowością przyjęcie tego wszystkiego, co tam nas oczekuje. 

Mit czwarty: wspólnota jako emocjonalny docieplacz
 
Clive S. Lewis napisał kiedyś, jak zwykle z delikatną ironią w tonie, że nie ma nic groźniejszego jak pokusa zatopienia się w wygodnym i głębokim fotelu, stojącym naprzeciw rozpalonego kominka i ciągłego, błogiego wpatrywania się w wesoło pełgający po polanach ogień. Dokładnie ten sam niebezpieczny mechanizm, kryje się w kolejnym micie na temat wspólnoty. Często zdarza się, że mury wspólnoty wyznaczają granice ciepłego i dobrego (a na pewno lepszego niż rzeczywisty) świata. 
 
Jak bardzo różnią się spotkania wspólnoty odbywające się w atmosferze przygaszonego światła, stonowanego i ciepłego głosu, okraszone wspólnotowymi uśmiechami, uściskami, dobrotliwymi przytaknięciami głową, od tych brutalnych spotkań czekających na nas w codzienności. Czasami efektem szukania we wspólnocie emocjonalnego „docieplacza” jest skurczenie się chrześcijańskiego życia do rozmiarów odpowiadających dokładnie własnej wspólnocie. To, co na zewnątrz, staje się nazbyt prymitywne i zwyczajne. Członek takiej wspólnoty nie przeżyje już owocnie liturgii w kościele rozświetlonym światłem jarzeniówek, w którym rozbrzmiewają frywolne dźwięki organów, przywołujących na myśl „wesele w Atomicach”, a całość akcji liturgicznej pokrywają duszne opary kadzidła. 
 
Oczywiście nie chodzi o to, by przez całe życie ogrzewać się przy palniku kuchenki gazowej, skoro można piękniej przy kominku. Jednak niebezpieczeństwo tkwi w tym, że płodność wspólnot może okazać się ograniczona do swoich murów. Wówczas, należący do różnych wspólnot ludzie wchodząc w zwyczajne i szare życie, nie potrafią korzystać z pięknych doświadczeń nabytych w swoich wspólnotach. Smutną ilustracją tego zjawiska są eks-członkowie różnych wspólnot, którzy zupełnie nikną w szarym tłumie, na przykład po zakończonych studiach wyznaczających często kres formacji we wspólnotach. Taka sytuacja kończy się najczęściej dotkliwym paraliżem wiary. 
 
Mit piąty: wspólnota jako szkoła 
 
Jean Vanier, doskonały obserwator mechanizmów rządzących wspólnotami, a jednocześnie aktywny uczestnik życia wspólnotowego zauważył, że wiele osób decyduje się na przynależność do jakiejś grupy, chcąc poznać taką a nie inną duchowość, uzupełnić swoje braki katechetyczne lub też te zwyczajne – ludzkie. Grupa o takim nastawieniu nie tworzy jednak jeszcze wspólnoty! To raczej grupa uczniów czy słuchaczy, a nie wspólnota, gdzie ludzie mają troszczyć się nawzajem o swój rozwój. Szkoła ze swojej natury zawsze będzie wybijać rytm pewnej pasywności, skłaniać do odegrania roli słuchacza i wykładowcy; rytm pewnej rywalizacji i sukcesu, malowanego tłem porażki drugiego. 
 
Czasami można odnieść wrażenie, że niektórzy przychodząc do wspólnoty, próbują odegrać w niej także rolę klienta, który wszedł do supermarketu i teraz oczekuje fachowej, szybkiej i skutecznej obsługi: modlitwy, skupienia, uzdrowienia, czasami dobrej zabawy w gronie znajomych, którzy zawsze coś zaproponują („klasyczne oazowe” zabawy andrzejkowe organizowane przez stare grono „wyjadaczy”). Jednak krzywdę robi się sobie nawzajem, kiedy w takiej wspólnocie, wciąż będą pracować na pełnym etacie ludzie z syndromem „matki Polki”. Od noszonych ciężarów urywają się im ręce, ale nie mówią o tym ani słowa, wierząc gorąco, że w ten sposób niosą pomoc ludziom. Takie budowanie mitu o wspólnocie tylko przyczynia się do triumfów pasożytnictwa wspólnotowego. Zabija ono w ludziach możliwość dojrzewania i wzrastania we wspólnocie: i to nie tylko w wierze, ale w tym, co zwyczajnie ludzkie. 
 
Początkiem każdej wspólnoty jest decyzja na miłość, a więc przyjęcie – czasami wręcz przygarnięcie się nawzajem (zob. Rz 15, 7). Temu przygarnięciu towarzyszy często walka o drugiego, by go nie wykreślić z mojego życia. Tą walką jest przede wszystkim decyzja na przebaczenie. To właśnie przebaczenie jako nieustanna gotowość do przyjęcia słabości drugiego, ale i zgody na wymaganie od siebie, jest miarą sukcesu we wspólnocie. Doskonale pojęli to cystersi, którzy w swoich konstytucjach zawarli myśl o tym, że utrzymanie jedności pomiędzy braćmi możliwe jest jedynie za cenę autentycznego wysiłku wzajemnego przebaczania sobie. 
 
We wspólnotach, w których żyje mit wspólnoty jako szkoły, nie ma miejsca na przebaczenie, bo miarą sukcesu jest efektywność pracy i wyrabianie w określonym czasie narzuconych sobie norm. 
 
Mit szósty: wspólnota jako „piąta kolumna”
 
Czasami w niektórych wspólnotach budzi się „syndrom Mesjasza” i „nauczyciela narodów”. Otóż część członków – zwłaszcza tych o zabarwieniu neofickim – zaczyna postrzegać swoją wspólnotę jako jedyną szansę i ratunek dla dotkniętego letniością chrześcijaństwa. Wspólnota wówczas zaczyna jawić się samej sobie jako maleńka wyspa sprawiedliwości i pobożności, która – zapewne zrządzeniem Boskim – została zanurzona pośrodku oceanu znieprawienia i bezbożności, dla ocalenia tych, którzy jeszcze cudem utrzymali się na powierzchni owego oceanu. 
 
Łatwo się domyślić, jak bardzo niebezpieczne są tego typu mity, które dają członkom wspólnot prawo do potępiania wszystkiego, co znajduje się na zewnątrz. Wspólnota staje się w ten sposób samozwańczą „piątą kolumną”, dokonującą czystek na tyłach wiary. Życie wspólnotowe zaczyna przypominać wówczas wielką krucjatę, rządzącą się logiką podejrzeń i osądów, wzajemnych oskarżeń i lękliwego dbania o własną ortodoksyjność. Świat szybko zostaje podzielony na „ich” i „nasz”. Nasz, czyli zbawiony i ich – już potępiony. Bojownicy takich wspólnot mogą spocząć dopiero wtedy, kiedy wszyscy ocaleni z potopu, przyjmą ostatecznie ich formację wspólnotową za swoją jako jedyne remedium na bóle życia (np. kiedy wszyscy staną się bądź to „neonami”, „duchaczami” czy członkami rodziny katolickich rozgłośni). 
 
Mit siódmy: wspólnota jako totalizm
 
U niektórych ludzi pojawia się czasem opór przed wejściem do wspólnoty, który wywołany jest obawą przed całkowitym podporządkowaniem wspólnocie jednostki i jej dobra. Niestety, lęki te nieraz nie są bezpodstawne. Biorą się one z tego, ze liderzy wspólnot mylą nierzadko zabiegi zmierzające do zachowania jedności z uniformizacją wszystkich ludzi. Warto tutaj wspomnieć o pięknej myśl Mikołaja Kuzańczyka, iż prawdziwa jedność może być budowana tylko z poszanowaniem różnorodności („jedność w różnorodności”). 
 
Zabiegi wspólnototwórcze nigdy nie mogą stać się trzebieniem jednostek z tego, co buduje ich indywiduum, ale także nie mogą pozostawać na poziomie tego, co tylko jednostkowe. Powinny harmonijnie włączać człowieka w całość wspólnoty. Wynika z tego, że tylko możliwość współdziałania i uczestnictwa w grupie każdego z członków stanowi kryterium tego, czy wspólnota ustrzegła się pokusy totalizmu (oraz odwróconego totalizmu, czyli indywidualizmu). Jeżeli ktoś odnajduje się we wspólnocie tylko za cenę wyparcia tego, co buduje jego osobę, wspólnota taka jest na dobrej drodze do wpadnięcia w pułapkę totalizmu. 
 
Rozbijać mity… o Chrystusa
Możliwość myślenia o wspólnocie przy pomocy mitów oraz budowanie tych mitów jest w nas bardzo głęboko zakorzenione. Dlatego jedyną i skuteczną metodą unikania mityzacji, a jednocześnie nie popadnięcia w kolejną pułapkę ciągłej demitologizacji rzeczywistośc, jest metoda św. Benedykta. Dotyczy ona złych myśli, a bez obaw można ją poszerzyć o rozprawianie się z mitami: „Złe myśli natychmiast rozbijać o Chrystusa, jak o skałę”. Tylko pełna prawda o naszym człowieczeństwie, która została objawiona w Chrystusie, może uzdrawiać nasze złudne i raniące mistyfikacje. 
 
Michał Adamski OP
Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym, 1(70)/2004

 
fot. Hermann Mountaineer | Pixabay (cc) 
 
 



Pełna wersja katolik.pl