logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
ks. kard. Philippe Barbarin
Między działaniem a kontemplacją
Pastores


Zostałem mianowany biskupem diecezji Moulins pod koniec 1998 roku, należę więc do pokolenia, któremu – być może z racji przygotowań do Wielkiego Jubileuszu – nie dane było uczestniczyć w tego rodzaju sesji formacyjnej i braterskim spotkaniui. 
Jeden z moich starszych braci w biskupstwie, naznaczony tym doświadczeniem, opowiadał mi, że jakieś 15 lat temu, kard. Basil Hume, który miał mówić na temat bliski memu wystąpieniu, przechodząc do zagadnienia lectio divina, nagle odstąpił od tekstu angielskiego i po francusku wykrzyknął: „Katastrofa!”.
 
Zacząłbym właśnie od tego samego słowa. Jak w moim życiu biskupim od pięciu lat wygląda równowaga między działaniem a kontemplacją? Katastrofa! Czy kiedyś w ogóle tę równowagę znajdę? Przypominam sobie rozmowę, jaką u początku mej posługi przeprowadziłem na ten temat z moim starszym bratem w biskupstwie. Jego odpowiedź w gruncie rzeczy była pocieszająca: „Będziesz się zmagał w tej dziedzinie codziennie, aż do końca”. Inny znów zwierzył mi się, że potrzebował trzech lat na to, ażeby jedynie uświadomić sobie brak równowagi, którego doświadczał od czasu nominacji, i podjąć decyzję, by temu zaradzić.
 
Celem mego rozważania jest próba wyjaśnienia czegoś, co do czego wszyscy jesteście przekonani – że działanie i kontemplacja nie przeciwstawiają się sobie. Przeciwnie, są one do tego stopnia ze sobą złączone, że jedno wzbogaca drugie, że nasze działanie apostolskie nie miałoby ani blasku, ani smaku, gdyby nie wypływało z tego, co Bóg ukazuje nam w modlitwie kontemplacyjnej. Poprzedzę, oczywiście, swoją refleksję kilkoma uwagami na temat trudności dotyczących zachowania tej równowagi. Ponieważ jednak odczuwam własne ubóstwo w tej dziedzinie, a obecni tutaj bracia podobnie albo bardziej ode mnie z tym się zmagają, nie będę się rozwodził. Pragnę jednak na wstępie powiedzieć, że zarówno działanie, jak i kontemplacja są przede wszystkim łaską.
 
Łaska umiejętności modlitwy – łaska umiejętności działania
 
Rzecz jasna, umiejętność modlitwy jest łaską. Czasem, słuchając kogoś, stwierdzamy: „To, co on mówi, czerpie ze swej modlitwy. To ktoś, kto umie się modlić”. Można nawet powiedzieć, że to widać. „Jezus, przebywając w jakimś miejscu, modlił się” (Łk 11,1). Widząc Go, spoglądając na Niego, ludzie rozumieli, że zachowuje On kontakt z Bogiem, że umie się modlić. Z faktu, iż jest to łaską, nie wynika, jakoby łaska ta nie mogła być przekazywana. Nieco naiwności, ale także słuszności zawiera prośba ucznia, który nie chcąc przeszkadzać Jezusowi, zwrócił się do Niego, gdy Ten skończył się modlić, z odrobiną zazdrości: „Panie, naucz nas modlić się, tak jak i Jan Chrzciciel nauczył swoich uczniów” (Łk 11,2). Z pewnością modlitwy nie można się nauczyć tak, jak gry w piłkę nożną lub na wiolonczeli czy języka chińskiego – wprowadza w nią jednak dobra pedagogia. Łaskę tę można otrzymać, jeśli się ma otwarte oczy, uszy i serce. Istnieje wiele szkół modlitwy, warsztatów duchowości, a przejrzyste świadectwo tych, których widzimy modlących się blisko nas, przynosi owoce. Któregoś dnia, podczas obozu dla młodzieży, gdzie przebywali młodzi z dwóch duszpasterstw, zapytałem jednego z nich: „A ty? Jak nauczyłeś się modlić?”. Odpowiedział mi, wskazując na swego duszpasterza: „Patrząc na ks. Arnaud”.
 
Wydaje się to mniej oczywiste w odniesieniu do działania. Uważa się je czasem za niebezpieczne ze względu na przeciążenie, na skłonność do poddania się aktywizmowi. Uważam i chciałbym to pokazać, a przynajmniej powiedzieć, że nie tylko modlitwę, ale również działanie trzeba widzieć jako łaskę – łaskę umiejętności działania. Często stwierdzałem, obserwując tego czy tamtego człowieka: „Ten to umie działać!”. Pośród naszych współpracowników lub naszych współbraci widzimy tych, którzy umieją podejść do jakiegoś zagadnienia, wyjaśnić konkretną sytuację. Umie działać ten, kto zabiera się energicznie do rzeczy, ma wyczucie jakiegoś planu apostolskiego i umie go, wespół z innymi, dopracowywać, pokonując przeszkody w jego realizacji i doprowadzając go do skutku. Umie działać ten, kto cierpliwie analizuje zagmatwaną, pełną sprzeczności sytuację i kto z roztropnością i ze spokojem znajduje należyte rozwiązanie.
 
Widzę trzy zasadnicze cechy łaski umiejętnego działania: siłę, wolność i ducha komunii. Działać z uwagi na Królestwo, dla dobra powierzonego sobie ludu, wprowadzać zmiany, być śmiałym – to sprawa duchowej mocy, dar Ducha Świętego. Działać niezależnie od opinii, plotek, od spojrzenia tych czy tamtych – to sprawa wolności. Działać po to, aby na nowo tworzyć więzi wewnątrz naszego Kościoła diecezjalnego i z innymi Kościołami, wobec ciągłej skłonności do zamykania się w swojej kapliczce, a nawet do podziałów – oto imperatyw komunii.
 
Dopowiem tutaj, że łaski są po to, by o nie prosić Boga, i jeśli postawił On przy nas ludzi, którzy zostali nimi obficie obdarowani, to po to, abyśmy również my mogli je otrzymywać, przypatrując się tym naszym bliźnim, którzy umieją się modlić lub umieją działać.
 
Równowaga życiowa
 
Powróćmy zatem do bolesnego pytania, stanowiącego sedno mojego wystąpienia. Czy owa równowaga istnieje? Nie bardzo widzę siebie w roli podającego przepisy na jej osiągnięcie. Jeśli ktoś takie odkrył, niech je ujawni. Wiemy, że to odnajdowanie równowagi zawsze będzie się dla nas wiązało z walką. Prawdą jest jednak, że kiedy w braterskim dzieleniu przekroczymy już własny wstyd, wiele się uczymy, a co do mnie, chętnie dowiedziałbym się, w jaki sposób inni podejmują czy rozwiązują ten problem. Nasza refleksja w tej dziedzinie powinna być realistyczna i wychodzić od konkretnego poznania posługi biskupiej – tego nowego powołania, którego akceptacja wcale nie jest taka oczywista. Kiedy człowiek przybywa jako nowy biskup do diecezji, może się zdarzyć, że cierpliwie wypracowana równowaga jego życia kapłańskiego rozpada się na kawałki, pociągając za sobą pewną duchową nędzę. Jak znaleźć spowiednika czy ojca duchownego tam, gdzie nikogo się nie zna? Jakie postanowienia, jakie decyzje podjąć, aby zaprowadzić porządek w życiu, o którego zobowiązaniach nie ma się jeszcze pojęcia?
 
Zacznijmy od oddramatyzowania problemu. Prawie wszystko w naszym życiu chrześcijańskim podlega temu samemu biegowi rzeczy: szczere pragnienie, niekiedy intensywne, które nie może się przebić, wciąż napotyka nowe przeszkody i trzyma człowieka w szachu, upokarzając go. Kto na przykład mógłby odpowiedzieć na pytania zasadnicze dla każdego z nas: Jak zachować czystość serca? W jaki sposób kierować swoim ludem z całą pasterską mocą i w duchu prawdziwej służby? Jak szanować wolność każdego, nie wchodzić nieodpowiednio w życie bliźniego i bez lęku szerzyć misyjny zapał Apostołów? W jaki sposób słuchać zarzutów ze strony dzisiejszej kultury i świata, zachowując przejrzystą, prostą, mocną, nienaruszoną wiarę? Można by sformułować jeszcze więcej pytań o podobnym znaczeniu i udzielić na wszystkie odpowiedzi św. Augustyna z początku jego Wyznań: Inquietum est cor nostrum donec requiescat in te. Dobrze wiemy, że nigdy nie zaznamy spokoju.
 
Poza tym nie jestem pewien, czy najważniejsze zagadnienie stanowi równowaga między kontemplacją a działaniem, tak jakby kontemplacja była jakąś pożyteczną i konieczną przeciwwagą życia aktywnego albo nawet – takie jest znacznie głębsze podejście do tej kwestii – duchową mocą naszego działania, jak osobiście uważam. Cel rzeczywistej równowagi w życiu chrześcijańskim dobrze przedstawiają – według mnie – trzy przypowieści zawarte w 25. rozdziale Ewangelii według św. Mateusza. Wiemy, jak kapitalne jest znaczenie tego tekstu, zamieszczonego tuż przed opisem Męki. Ewangelista, jako dobry pedagog, wyraźnie chce tutaj dać czytelną konkluzję tego, co nastąpiło przedtem: cuda, przypowieści, czyny i nauczanie Jezusa. W tych trzech przypowieściach (o 10 pannach i ich lampach mających oliwę lub nie; o talentach, które człowiek zna albo które lęka się pomnożyć; o Sądzie Ostatecznym) zostały przedstawione – jak mi się wydaje – trzy wymiary naszego życia jako uczniów Chrystusa i Jego Ewangelii. Wiara to drzwi wejściowe. Nadzieja to warunek, by stawić czoło codziennemu wypełnianiu posłannictwa. Wreszcie miłość, największa z tych trzech (zob. 1 Kor 13,13), jest ostatecznym kryterium weryfikującym nasze życie.
 
Do tych trzech czynników dodałbym radość, którą sprawia św. Pawłowi młoda wspólnota z Tesaloniki – dzieło jej wiary, trud miłości i wytrwała nadzieja (zob. 1 Tes 1,3). 
 
Te sześć słów, nawet jeśli nie wyraża trzech cnót w porządku, do jakiego przywykliśmy, jest – z tego, co mi wiadomo – pierwszym traktatem życia teologalnego. Równowaga życia chrześcijańskiego polega na tym, by przede wszystkim karmić swoją wiarę, ażeby lampa była zapalona, a jeśli, na nieszczęście, zaczęłaby gasnąć, nie odchodzić, pozostać w oczekiwaniu, niekiedy mrocznym, na Mesjasza; by codziennie, wedle otrzymanych przez każdego talentów, pracować nad powierzonym sobie posłannictwem, z troską o wyniki, ale bez obawy o porażkę i bez lękania się, w godzinie bilansu, tego przedziwnie wymagającego Nauczyciela, który „żnie tam, gdzie nie posiał, i zbiera tam, gdzie nic nie rozsypał” (por. Mt 25,26); by wreszcie kochać, ponieważ „pod wieczór życia – jak mówił św. Jan od Krzyża – będziemy sądzeni z miłości”. Otrzymasz więc zachętę, by każdego wieczoru sądzić samego siebie z miłości, którą otrzymałeś, którą dopuściłeś, albo i nie, do siebie, a także z miłości, którą dałeś (a posłannictwo to wyczerpuje nas i nie posiada granic) – miłości, która jest jedyną wartością i prawdziwym znaczeniem naszego życia. Amor meus, pondus meus.
 
Znajdowanie równowagi między działaniem a kontemplacją nie jest problemem zarezerwowanym dla biskupów. Sobór Watykański II stwierdza, że powołanie do świętości dotyczy wszystkich ochrzczonych, i poucza nas o elementach istotnych dla wypełnienia tego powołania. Znamy techniczne terminy, służące do opisania tej równowagi: modlitwa i wspólnota kościelna (leiturgia i koinonia) są zakorzenieniem i mocą dla wypełniania świadectwa i służby (martyria i diakonia).
 
Podobne starania można odnaleźć w innych religiach. Dhan Gopal Mukerji, który przyczynił się do poznania hinduizmu w Europie, opowiada o swoim spotkaniu z dyrektorem jednego ze szpitali. Kiedy ten zauważał, że jego współpracownicy zaczynają wpadać w rutynę, wysyłał ich na samotny pobyt w Himalaje – dla oczyszczenia wzroku. „Uwaga! Dobro może – mówił – zagubić duszę, tak samo jak i zło”. Nie wiem, czy całkowicie zgadzam się z tym sformułowaniem, ale koresponduje ono z częstą troską uczniów Chrystusa.
 
Ileż wymownych stwierdzeń na ten temat spotkałem w pismach Madeleine Delbrel, u Pierre’a Ratsimby, jednego z pierwszych chrześcijan malgaskich, uważanego za założyciela Kościoła w Fianarantsoa, czy też u Pauliny Jaricot – aby przywołać trzy etapy mojego życia: w diecezji Créteil, na Madagaskarze i dziś w Lyonie!
 
Przytoczę słowa św. Teresy Benedykty od Krzyża, która jeszcze jako Edyta Stein – osoba świecka, wykładowca filozofii – przepięknie napisała o pierwszej godzinie dnia: „Rano, gdy budzimy się, zaraz chcą nas przytłoczyć obowiązki i kłopoty dnia (jeżeli już nie odebrały nam nocnego spokoju). Powstaje trwożliwe pytanie: jak w ciągu jednego dnia uporać się z tym wszystkim? Kiedy wykonam to, a kiedy tamto? W jaki sposób zabrać się do tego czy tamtego? Chciałoby się zerwać i z miejsca pobiec pędem do pracy. Trzeba wtedy chwycić za cugle i powiedzieć sobie: spokojnie! Przede wszystkim w tej chwili nic nie powinno mieć do mnie dostępu. Pierwsza godzina poranna należy do Pana. Przypomina nam to przykład samego Nauczyciela: «Nad ranem, kiedy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił» (Mk 1,35)”.

Przykład Nauczyciela
 
Edyta Stein ma rację. Trzeba wyjść od jedynego możliwego przykładu, czyli od przykładu naszego Nauczyciela. Przytoczony przez nią fragment został dobrze wybrany i jest dla nas bardzo pouczający. Św. Marek w pierwszym rozdziale Ewangelii ukazuje nam w przemyślany sposób posługę Jezusa: kerygmatyczne wezwanie, powołanie pierwszych uczniów, nauczanie w synagodze, uzdrowienie opętanego, teściowej Piotra, wszystkich chorych w mieście, później owo poranne wstanie, miejsce pustynne, samotną modlitwę, gdzie nie zazna On zbyt długo spokoju, ponowne wyruszenie w drogę i mocno symboliczne oczyszczenie trędowatego. Opis jest tak bardzo precyzyjny, że mamy wrażenie, iż została tu wyrwana stronica z Jezusowego kalendarza.
 
Teologiczną wizję uczynionego nam daru odnajdujemy w Prologu. Św. Jan opisuje przyprawiające nas o zawrót głowy zstąpienie Słowa: „Była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka. Słowo przyszło na świat, lecz świat Go nie poznał. Słowo stało się ciałem. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca” (por. J 1,9-10.14). Jego zatem trzeba kontemplować, bo to On jest „światłością ludzi”. Przez Człowieka „pełnego łaski i prawdy” i w Nim odkrywam nieznane jeszcze przestrzenie misterium Boga: „Boga nikt nigdy nie widział; ten Jednorodzony Syn, który jest blisko Boga, o Nim pouczył” (por. J 1,18). Po raz pierwszy także widzę, kim jest człowiek, jakie jest jego przeznaczenie – to, które Zmartwychwstały wyjaśni w poranek wielkanocny Marii Magdalenie: „Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego” (J 20,17). Ojcowie Kościoła wyrazili to w słynnym określeniu Wcielenia: „Bóg stał się człowiekiem po to, ażeby człowiek stał się Bogiem”.
 
Można powiedzieć, że ta ludzka przygoda Chrystusa ma zakorzenienie trynitarne. Wszystko to, co czyni On podczas swej posługi publicznej i w Męce, stanowi antropologiczne wyjaśnienie odwiecznej miłości Boga. Można nawet w misterium Boga dostrzec interakcję pomiędzy kontemplacją a posłannictwem. Jest to inicjatywa trynitarnej rady – jak mówią nam Ojcowie Kościoła – która tkwi u źródeł Wcielenia. Zaangażowanie Boga w świat pozwala dojrzeć dane nam do kontemplacji Światło, które uczy nas tego, co możemy o Bogu wiedzieć, „w Nim bowiem mieszka cała Pełnia: Bóstwo na sposób ciała” (Kol 2,9).
 
Cała posługa Chrystusa wypływa z kontemplacji Ojca – z niej czerpie On zasadę swego działania. Będąc nawet w ogniu akcji, zachowuje spojrzenie kontemplatywne. Jeśli przyprowadzają Mu kobietę przyłapaną na cudzołóstwie, On spogląda na nią nie w związku z przekroczonym prawem, ale kontempluje ją, wraz z jej oskarżycielami, w odniesieniu do wymagania świętości, którego wyrazem jest ów nakaz Tory. I to właśnie ocali tę kobietę, w każdym bądź razie na pewno ją, a być może nawet i tych nieszczęśników, jeśli dzięki temu spotkaniu znaleźli duchowy przystęp do łaski żalu. Owo kontemplatywne spojrzenie Jezusa widać także, gdy siedemdziesięciu dwóch powraca „z radością”, opowiadając o swoich wyczynach: „Panie, przez wzgląd na Twoje imię nawet złe duchy nam się poddają” (Łk 10,17). Czy było to zadowolenie połączone z przechwałkami? Wydaje się, że radość ta nie była jednak zbyt czysta. Uwagę pod adresem uczniów: „Widziałem szatana, który spadł z nieba jak błyskawica” (Łk 10,18), często uważa się za zarzut ze strony Jezusa. Da On wkrótce swoim uczniom przykład prawdziwej radości: „W tej to chwili rozradował się Jezus w Duchu Świętym” (Łk 10,21). Jeśli chodzi o mnie, rozumiem ten okrzyk jako owoc Chrystusowej kontemplacji. Uczniowie są dumni z tego, że udało im się przegonić trzy czy cztery demony. Ale Jezus, którego spojrzenie jest o wiele szersze, kontempluje w tym wydarzeniu ostateczne zwycięstwo swego Ojca – to, co tam zdziałaliście, jest dziełem ręki Boga. „Cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie” (Łk 10,20).
 
Może to mieć wielki wpływ na sposób, w jaki postrzegamy swoją posługę: nie spieszyć się ze sporządzaniem bilansu i poddawaniem go własnej ocenie, ale raczej prosić Pana, aby ukazał nam, jeśli tego chce, działanie Boga zarówno w naszych kapłańskich radościach, jak i w trudnych doświadczeniach.
 
Przykład, który sprawdza się w uczniach
 
Na przykładzie Chrystusa rozumiemy, że nie ma takiej kontemplacji, która nie byłaby aktywna. To, co otrzymuje On od Ojca na porannej modlitwie, będzie się pojawiało w ciągu dnia w Jego rękach albo w Jego ustach – przez uzdrowienia, przypowieści, rozmnożenie chleba i wszystkie inne pouczenia bądź cuda. 20 wieków chrześcijaństwa to potwierdza.
 
Przypominamy sobie poruszający przykład św. Tomasza, którego biograf opowiada, że kiedy nie szło mu redagowanie Sumy, szedł do kaplicy i opierał głowę o tabernakulum, aby otrzymać światło z wysoka. To on właśnie jest autorem słynnego twierdzenia: Contemplata aliis tradere (dzielić się z innymi owocami kontemplacji), całkowicie aktualnego – jakby trafiającego w sedno rozważanego przez nas tematu – które można odnieść zarówno do teologa, jak i do kaznodziei czy apostoła.
 
Życie kontemplacyjne jest tak samo misyjne, jak życie apostolskie po prostu dlatego, że „chrześcijaństwo – co powtarzała Matka Teresa – jest ze swej istoty misyjne” i że obecność Chrystusa pośród nas jest posłannictwem otrzymanym w miłości trynitarnej: „Jak Mnie umiłował Ojciec, jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was umiłowałem, tak i Ja was posyłam” (por. J 15,9; 20,21).
 
Mamy w myślach przykład wszystkich znanych nam kontemplatyków; chwile spędzone w ich rozmównicach pełne są misyjnego żaru. Kościół chciał to dać do zrozumienia, ogłaszając współpatronką misji (wraz ze św. Franciszkiem Ksawerym) św. Teresę od Dzieciątka Jezusa, która zmarła w wieku 24 lat, nie opuściwszy Karmelu w Lisieux.
 
Henri de Lubac, począwszy od swego pierwszego opracowania Katolicyzm o podtytule: Społeczne aspekty dogmatu, podawał teologiczne podstawy tej tezy. Jest to jakby wstęp do całego jego dzieła, wiele bowiem razy będzie on podejmować ów temat: w różnorodności naszych powołań jesteśmy solidarni, tworzymy całość, Ciało Chrystusa, nie jako obraz, ale realnie. Wszyscy razem jesteśmy ową zabłąkaną owcą, której Dobry Pasterz, na własne ryzyko i odpowiedzialność, przyszedł szukać, aby ją doprowadzić do owczarni wraz z 99 aniołami i świętymi, którzy wyśpiewują święte imię Boga. W piątym rozdziale swoich Medytacji o Kościele de Lubac napisał: „Tę prawdę wszczepia w świadomość chrześcijanina wszystko, co widzi on w Kościele. Wszystko, z jednej strony, kieruje jego myśli ku wieczności, ale jednocześnie chroni go od pokusy «wyjścia poza czas», (...) nieustannie przypomina o bliźnim. Chrześcijanin nie może przestać służyć światu nawet wówczas, gdy od niego ucieka, posłuszny wewnętrznemu wezwaniu, którego nie jest nigdy w stanie ocenić o własnych tylko siłach. Kiedy zewnętrznie odgradza się od ludzi, czyni to w tym celu, by pełniej się z nimi zjednoczyć. Jego najuboższa modlitwa jest nadal modlitwą braterską. (...) Niezależnie od powierzchownych często rozróżnień pomiędzy życiem aktywnym i życiem kontemplacyjnym, jak również wszystkich możliwych «specjalizacji», każda zewnętrzna forma chrześcijańskiej egzystencji skierowana jest zawsze «ku budowaniu Ciała Chrystusa»”.
 
Nie zapominajmy również, że życie kontemplacyjne jest owocem misyjnych działań i inicjatyw. Wiele powołań kontemplacyjnych zrodziło się dzięki posłudze księży diecezjalnych czy członków stowarzyszeń apostolskich. 
 
Aby poprzeć to stwierdzenie samą Ewangelią, odsyłam do dwóch fragmentów, w których zostały przedstawione Marta i Maria. Pomimo wielu zasłyszanych na ich temat frazesów, czyniących z nich wzory życia aktywnego lub życia kontemplacyjnego, wydaje mi się niesłuszne mówienie o Marcie źle, kiedy widzimy, że to dzięki niej Maria mogła spotkać Jezusa (zob. Łk 10,38; J 11,28).

Powrócić do źródła
 
Źródłem dla nas jest oczywiście Ewangelia. Każde zdanie Jezusa może powracać jako pytanie dotyczące naszego życia; każdy gest lub postawa Pana może posłużyć do stawiania pytań o siebie, o zajmowane miejsce. Nigdy dość podkreślania ciągle nowej wartości Ewangelii, niewyczerpanego źródła odnowy naszego głoszenia słowa Bożego czy naszej działalności apostolskiej. Wszyscy kiedyś zaznaliśmy radości słuchania homilii naszego brata dającego wspaniały i nieoczekiwany komentarz do tekstu, który znamy na pamięć i na temat którego sami być może 20 razy głosiliśmy kazania. Paul Claudel, niestrudzony w tym temacie, w utworze Szpada i lustro pisał: „Ewangelia nie wyczerpała swojego posłannictwa. Każdemu kolejnemu pokoleniu ma coś dawnego i coś nowego do przekazania, prosto do ucha jakąś sprawę, której nie usłyszeli nasi ojcowie, jakieś nowe wyjaśnienie, perspektywę, wskazówkę, nakaz, gdy tymczasem wokół naszego powolnego zdążania do przodu wytwarza się negatywne nastawienie”.
 
Czyż nie taki właśnie przykład dają nam papieże w swoich pouczeniach? Pierwsza posynodalna adhortacja apostolska, napisana przez papieża Pawła VI w 1975 roku, rozbrzmiewa we mnie na przykład jako komentarz do słów św. Pawła, które długo musiał on omadlać: „Biada mi (...), gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9,16). W bliższych nam czasach adhortacja wydana po synodzie w 1987 roku na temat powołania i misji świeckich stanowi konkretne i aktualne rozwinięcie tego, co dane nam jest do kontemplacji w przypowieści zawartej w Ewangelii według św. Mateusza. Zdanie: „Idźcie i wy do mojej winnicy” (Mt 20,4) powraca tam niczym leitmoitiv. Z kolei gdy Ojciec Święty pozwala nam znów usłyszeć prośbę, z jaką Grecy zwrócili się do Filipa: „Chcemy ujrzeć Jezusa” (J 12,21), wydobywa z niej w liście Novo millennio ineunte spojrzenie na dzisiejszych ludzi, dostrzegając w niej wezwanie misyjne: „Podobnie jak tamci pielgrzymi sprzed dwóch tysięcy lat, także ludzie naszych czasów, choć może nie zawsze świadomie, proszą dzisiejszych chrześcijan, aby nie tylko «mówili» o Chrystusie, ale w pewnym sensie pozwolili im Go «zobaczyć». A czyż zadanie Kościoła nie polega właśnie na tym, że ma on odzwierciedlać światłość Chrystusa we wszystkich epokach dziejów i sprawiać, aby blask Jego oblicza zajaśniał także pokoleniom nowego tysiąclecia?” (16).

Droga ze św. Markiem
 
Chciałbym teraz po prostu rozważyć z wami jedną stronicę Ewangelii. Ćwiczenie to wyda się wam być może podejrzane. Podejmuję ryzyko zbyt osobistego zaangażowania się w nie, ale moim celem jest ukazanie, że możemy kontemplować swoje życie i swoją posługę w świetle słowa Bożego. Z 14. rozdziału Ewangelii według św. Marka wybrałem wspaniały, a jednocześnie przerażający fragment, który wprowadza nas w Mękę, a kończy się widokiem Piotra wybuchającego płaczem (zob. Mk 14,72). Wybrałem go, gdyż właśnie w tym każe nam się zagłębić nasze powołanie – serce naszej posługi biskupiej jest tu, u progu Męki, gdzie dokonuje się zbawienie świata.
 
Szczyt męki odnajdujemy na Jezusowym obliczu, którego w gruncie rzeczy nie sposób kontemplować. Jezus, oskarżony w sposób oszczerczy i zagmatwany, milczy i nic nie odpowiada (zob. Mk 14,61). Później pada decydujące pytanie Arcykapłana, odwołujące się do pierwszego wersetu tej Ewangelii: „Czy ty jesteś Mesjasz, Syn Błogosławionego?” (Mk 14,61). Chrystus przerywa wówczas milczenie i odpowiada twierdząco, co będzie oznaczało Jego zgubę: „Ja jestem. A ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego i nadchodzącego z obłokami niebieskimi” (Mk 14,62). Prowadzi mnie to do refleksji nad przemiennością milczenia i słów pośród przeciwności, jakie napotyka nasza posługa. Milczenie, które może również być tchórzostwem, jest niekiedy dobrym albo jedynym wyjściem. Głos, jaki zabieramy na przykład w trakcie trudnych debat społecznych, ma być przejrzysty. Daleki od fanfaronady, nie powinien też być dyplomatycznym kompromisem, ażeby tylko nikogo nie urazić i zachować własną dobrą reputację.
 
Odpowiedź Chrystusa prowadzi mnie także do zamyślenia nad słowem „widzieć”, użytym w czasie przyszłym: „Ujrzycie Syna Człowieczego...”. Czy można to ujrzeć? W godzinie ciemności i zdrady Pan ogłasza, że owi nieszczęśnicy ujrzą to, o co my błagamy Boga każdego dnia. Z trudem wyobrażamy sobie zapowiedziany widok, gdyż nie sposób patrzeć prosto w słońce. Wkrótce potem zostaje nam ukazany – a są to ciemności równie trudne do zniesienia – żałosny widok tych, którzy „zaczęli pluć na Niego; zakrywali Mu twarz, policzkowali Go i mówili: «Prorokuj!»”, oraz nędznych sług, którzy „bili Go pięściami po twarzy” (Mk 14,65). Kiedy w konfliktach, których doświadczamy, kogoś się osądza, dyskredytuje, nie zawsze widać otoczenie, które uszanowałoby jego godność i próbowało, choćby dyskretnie, dodać mu otuchy. Raczej można odnieść wrażenie, że wszystkim przeciętniakom spieszno dorzucić własną przemoc do jego cierpienia. „Kiedy ktoś upadł, wszyscy po nim depczą” – twierdził Charles Péguy.
 
Ponieważ światło Chrystusowego oblicza jest dla nas zbyt silne, a niedorzeczny dramat naszych grzechów zniekształca je w sposób nieznośny, kontemplujmy to, co pozostaje jakby bardziej w naszym zasięgu. Na przykład tę kobietę, krytykowaną podczas namaszczenia w Betanii z powodu alabastrowego flakonika i bardzo drogiego olejku nardowego, który on zawierał. Jezus wyjaśnia jej gest, wypowiadając istotne zdanie: „Ona uczyniła, co mogła” (Mk 14,8). Jezus widzi łaskę, jaką każdy otrzymał od Ojca i którą ma przemienić w czyn. Podobnie w posłudze biskupiej, jaka została nam powierzona, każdy powinien działać wedle właściwej sobie łaski. Niekiedy zarzuca się nam, że jesteśmy więźniami rzymskiej doktryny czy dyscypliny. Jednakże wypełnianie naszej posługi, poprzez czynienie tego, co możemy, co nosimy w głębi nas samych, powinno ukazywać, że wolność danego człowieka rozkwita w posłuszeństwie powierzonemu mu posłannictwu.
 
Następnie mamy wzmiankę o pieniądzach: „Przyrzekli dać mu pieniądze” (Mk 14,11). Kiedy dostrzegamy wagę materialnych starań w naszych diecezjach i trudności, jakie rodzi to w naszych braterskich relacjach, zwłaszcza z braćmi w biskupstwie z Trzeciego Świata, nie możemy nie zatrzymać się na tych wersetach. Czy to możliwe, ażeby uczeń, Apostoł wybrany przez Jezusa, który długo z Nim przebywał, był zdolny do takiej dwulicowości? Ewangelia mówi nam często, że pieniądze przyprawiają człowieka o szaleństwo. Jest to prawdopodobnie jedna z najczęściej pomijanych sfer naszego nawrócenia.
 
Dzięki słowu „przygotować”, które powraca wielokrotnie w wersetach 12 i 16, możemy z kolei rozważyć temat naszego posłannictwa. Jestem Twoim sługą, Panie, gotowym przygotować ucztę Twojej Paschy. To od Ciebie będę otrzymywał wskazania. „Gdzie chcesz, żebyśmy przygotowali Ci spożywanie Paschy?” (Mk 14,12). Każde polecenie płynące z Twoich ust, jest dla nas bezcenne, a uczeń, który idzie, który zabiera się energicznie do rzeczy, znajdzie wszystko, tak jak powiedziałeś. Droga naszej posługi streszcza się właśnie w tym: iść... i przygotować Paschę!
 
Czytamy dalej: „Spotka was człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim” (Mk 14,13). Kim on jest? Co tam robi? Kontemplacja tej anonimowej osoby nie będzie bezużyteczna dla zrozumienia w naszych wspólnotach miejsca oraz interweniowania w naszą posługę tych, którzy nie są od nas, o których nic nie wiemy, a których Bóg stawia na naszych drogach, nie podając przyczyny.
 
Nieco dalej zostało napisane: „Jeden z was Mnie wyda (...). I zaraz, gdy On jeszcze mówił, zjawił się Judasz, jeden z Dwunastu, a z nim zgraja z mieczami i kijami” (Mk 14,18.43). W jaki sposób kontemplować obecność Judasza? Ufamy naszym współpracownikom. Rzecz jasna, nie możemy niczego robić sami. Nic nas jednak nie chroni od zdrady przez jednego z tych, którego sami wybraliśmy, przez pocałunek, przez obłudne słowo: „Rabbi!”, „Księże Biskupie!”. Pojawia się na naszych ustach również pełne lęku pytanie: „Czyżbym ja?”, nie możemy bowiem mieć żadnej pewności, że któregoś dnia to nie my będziemy Judaszami. Oto tajemnica nieprawości!
 
„A gdy jedli, [Jezus] wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im” (Mk 14,22). Jest to werset, na którym zatrzymam się dłużej z powodu czterech słów określających naszą historię i wiele aspektów naszej posługi. W istocie bowiem jestem chlebem wziętym przez Niego spośród wszystkich dobrych bułeczek, jakimi są ludzie ochrzczeni. Uczono nas: „Jesteście tym, co otrzymaliście”, żyjącymi chlebami, które powinny być wypieczone w ogniu Ducha Świętego i pożywne dla tego świata. Tak więc któregoś dnia On wziął mnie i nie należę już do siebie. „Nasze życie nie należy już do nas, ale do Tego, który za nas umarł i zmartwychwstał” (por. 2 Kor 5,14; Czwarta modlitwa eucharystyczna).
 
Ileż razy, od czasu mego chrztu, On odmówił nade mną błogosławieństwo! Przypomnijmy sobie otrzymane i sprawowane sakramenty, bierzmowanie i nasze święcenia, sakrament pojednania i Eucharystię.
 
On mnie połamał i podzielił. Słowa te przywołują ciąg posług, które zostały nam powierzone, istotnych etapów życia. Podczas pierwszego spotkania z moimi księżmi, zarówno w diecezji Moulins, jak i w ubiegłym roku w archidiecezji lyońskiej, zauważyłem, że bardzo często ksiądz, przedstawiając się swemu nowemu biskupowi, podaje datę swoich święceń i swoje kolejne placówki. Nominacje te nie zawsze dobrze przyjmowano, niekiedy przeżywając je jako rozdarcie. Pan łamie nasze życie, kładzie kawałek chleba, kawałek naszego życia tam, gdzie chce, w czasie, w którym On chce...
 
W końcu i przede wszystkim – On mnie dał. Z pewnością wypada, abyśmy umieli się ofiarowywać i poświęcać. Jednak to w pierwszym rzędzie On daje nas – swoim uczniom i światu. Stawia nas pośrodku swego ludu. Przy okazji niedawnej sakry biskupiej moich dwóch biskupów pomocniczych dostrzegłem ofiarniczy wymiar słów użytych w Ewangelii według św. Jana, mających wyrazić oddawanie życia za tych, których się miłuje, oraz akt, przez który On nas ustanawia, czyli stawia pośrodku swego Kościoła i tego świata (zob. J 15,13.16). Biskup – według wspaniałego określenia Orygenesa – jest „ofiarą Ewangelii”.
Benedixit, fregit, deditque – to trzy słowa, które często można było przeczytać na obrazkach ze święceń. Jakaż to radość i jaka tajemnica, kiedy posługa biskupia czyni z nas ową rękę Chrystusa, która bierze chleb, aby błogosławić go w imię Pana i dawać ludowi świętemu jako nowego sługę, diakona, prezbitera!
 
Przejdźmy do bardziej mrocznych godzin: „Uderzę pasterza, a rozproszą się owce” (Mk 14,27). Z pewnością jesteśmy byle jakimi sługami, ale pośrodku naszego Kościoła diecezjalnego zajmujemy miejsce Pasterza, które samo z siebie jest ważnym czynnikiem jedności, spójności i pokoju. Niektórzy z was wiedzą, że przyszedłem do Lyonu po trzech arcybiskupach, których nagłe odejście (dla dwóch ostatnich przedwczesne), wywołało szok w diecezji. Przez wiele miesięcy docierały do mnie wyrazy tego cierpienia. Wielu księży i świeckich mówiło mi: „Na pewno będziemy prosili o zajęcie się taką czy inną sprawą rozpoczętą ponad 10 lat temu, ale nie to jest istotne. Nie potrzebujemy arcybiskupa, który będzie podejmował nowe inicjatywy. Najpierw potrzebujemy żywego pasterza, obecnego pośród nas!”.
 
Jezus rzekł do uczniów: „Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem się pomodlę” (Mk 14,32). Później do trzech, których wziął ze sobą, by pójść dalej, powiedział: „Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie” (Mk 14,34). Kim jestem? Jednym z tych, który nadaje się tylko do tego, by pozostać, gdy tymczasem On, Pan, pójdzie się modlić? Czy też jednym z tych, który powinien towarzyszyć mu, być blisko? W każdym bądź razie nawet w przypadku tych ostatnich rezultat bywa mocno rozczarowujący. Czyż wiele razy nie jesteśmy w sytuacji Piotra: „Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać?” (Mk 14,37)?
 
Być może jedynie Jezus potrafi się modlić. Posłuchajmy zatem tej modlitwy, będącej w najwyższym stopniu walką. Jezus powtarza: „Nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty” (Mk 14,36). Czyż to nie w tym miejscu, w tym momencie, odpowiadającym sercu modlitwy „Ojcze nasz”, „zawiązuje się” całe to interesujące nas zagadnienie, czyli równowaga między działaniem a kontemplacją?
 
Pada wtedy pouczenie: „Czuwajcie i módlcie się”. Modlitwa jest czuwaniem – słowo to powraca trzy razy w paru wersetach i zasługuje na to, by wsłuchali się w nie w sposób szczególny biskupi, którzy właśnie otrzymali zadanie czuwania. „Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie” (Mk 14,38).
 
Kiedy zgraja towarzysząca Judaszowi wypełniła swą powinność, Jezus, niczego nie tracąc ze swej godności, zwrócił się do nich: „Wyszliście z mieczami i kijami, jak na zbójcę, żeby Mnie pojmać” (Mk 14,48). Również im długo się przyglądałem. Znaleźli czas i środki, by „pojmać” Chrystusa. Gdybym i ja przeznaczał podobną energię na to, aby Go uchwycić, słuchać, znaleźć... Jezus zauważył niespójność ich zachowania: „Codziennie nauczałem u was w świątyni” (Mk 14,49). A tymczasem to takie łatwe: On jest tu, w Ewangelii, gotów nas spotkać. Dlaczego miałbym nie zagłębić się w Pismo, skoro właśnie w tym słowie znajdę Go i pochwycę? A czy naszym wiernym, niekiedy pospiesznie uzbrojonym w miecze lub kije, aby donieść nam na swego proboszcza, nie powinniśmy powiedzieć, żeby przeznaczyli tę energię na swoje nawrócenie, na odkrycie Chrystusa, który zaprowadzi komunię w Kościele, niż usilnie starali się ją rozdzierać?
 
Zakończmy tę drogę tajemniczym zdaniem: „Muszą się jednak wypełnić Pisma” (Mk 14,49). Czy nie dlatego skrycie obawiamy się czytania Pism, że rozumienie ich wypełniania się byłoby dla nas zbyt trudne do zniesienia?
 
A później wszyscy uciekli. Kilka chwil dłużej wytrzymał, z zapałem i wiernością najbiedniejszego, pewien młodzieniec. Szybko jednak został całkiem nagi; jego też porwała zawierucha.

Co da się wysnuć z tego być może nieco naiwnego rozważania? Po prostu to, że uważna lektura jednego rozdziału Ewangelii, kontemplacja tego, co zostało nam w nim dane do zobaczenia, oświetla wszystkie aspekty naszej posługi; że wskazuje nam ona kierunki, w jakich możemy działać, zaczynając od własnego nawrócenia.
 
Wnioski
 
Tak więc drogi zaangażowania apostolskiego otwiera przed nami modlitwa, osobista relacja do Chrystusa. Z lektury Ewangelii widać sposób, w jaki Jezus, posłany przez Boga, pozwala, by Jego posługa publiczna wypływała z nieustannej, zażyłej więzi z Ojcem. Wciąż nasłuchuje, troszcząc się o to, by przekazać nam dokładnie wszystko to, co słyszy in sinu Patris: „To, co mówię, mówię tak, jak mi Ojciec powiedział” (J 12,50; zob. 1,18). Czyni to, co widział w kontemplacji, wstając, „kiedy jeszcze było ciemno” (Mk 1,35), aby udawać się na modlitwę na miejsce pustynne.
 
„Czyni to, co widzi.” Czy takim wyrażeniem mógłbym zakończyć? Niekiedy słyszy się krytyki pod adresem biskupa: „No dobrze. Nic nie da się zarzucić w kwestii wypełniania posługi, szacunku dla ludzi, administrowania diecezją. Ale temu wszystkiemu brakuje «wizji»!”. Ażeby wyjaśnić moje słowa, odwołam się – przez analogię – do pracy teologów. Są doskonali pedagodzy, którzy umieją zredagować doskonały podręcznik; są dobrzy profesorowie, którzy umieją odświeżyć daną problematykę czy po prostu podsumować dane zagadnienie. Doświadczamy jednak radości zupełnie innego rodzaju, kiedy dany teolog – przy całym szacunku dla technicznego wymiaru swojej pracy – przekazuje nam również „to, co widzi”. Po przytoczeniu wyżej postaci św. Tomasza niech mi będzie wolno wyrazić zdumienie i radość, jakich na przykład doznaję, czytając książki o. François-Xavier Durwella. Dowiaduję się, jak z wielu innych książek, pewnych spraw, jestem pełen uznania dla sposobu prezentacji całego zagadnienia, przede wszystkim jednak w trakcie lektury stawiam sobie pytanie: „Ale jak on to wszystko widzi?”. On pisze o tym, co widzi.
 
Tego właśnie nam samym życzę, abyśmy przeznaczali czas na kontemplację, prosili o łaskę widzenia swojego posłannictwa i powierzonego sobie ludu w świetle Chrystusa, aby następnie czynić to, co widzimy.
 
ks. kard. Philippe Barbarin 
z francuskiego tłumaczyła Anna Foltańska
Pastores  27(2005) nr 2
 
 
fot. Madi Robson | Unsplash (cc) 
 
 



Pełna wersja katolik.pl