logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Jarek Kumor
Mężczyzno! Daj się poprowadzić!
Profeto
fot. 547877, Man | Pixabay (cc)


Wiara, małżeństwo, wspólnota – to przestrzenie, które dla mężczyzn bywają trudne lub wręcz abstrakcyjne. Co jest z nami nie tak i jak to zmienić? Z Mariuszem Marcinkowskim, teologiem, trenerem rozwoju, Liderem Głównym męskiej wspólnoty Przymierze Wojowników, rozmawia na ten temat Jarosław Kumor.
 
Łączenie spraw wiary i męskości to dla ciebie chleb powszedni. Czy uważasz, że z dziedziny ogólnie rozumianej duchowości chrześcijańskiej można wydzielić duchowość charakterystyczną tylko dla mężczyzn?
 
Jak najbardziej. Już samo zestawienie męskiego i kobiecego podejścia do wiary nasuwa jednoznaczne wnioski. Męska duchowość jest dużo mniej emocjonalna. Zdecydowanie bardziej nastawiona jest na misję, wizję, cel, wyznaczanie kierunków, efektywne działanie, stawanie w prawdzie, doświadczenie szczerości wobec siebie i wspólnoty. 
 
Wyobrażam sobie, że wielu mężczyzn, czytając słowa takie, jak “misja”, “wizja”, “cel”, kompletnie nie kojarzy ich z wiarą. Co Kościół robi źle?
 
Mimo że księża to wyłącznie mężczyźni, duszpasterstwo często ma żeńską twarz. Pewnie wynika to z faktu, że kobiet w Kościele jest więcej, a nawet jeśli nie, to są bardziej widoczne. Dlatego też język, używany przez kapłanów, jest mocno nastawiony na kobiety. To jest jeden problem. Drugi dotyczy kryzysu męskości wśród samych kapłanów i ich spojrzenia na swoją posługę. Kiedyś od jednego księdza usłyszałem, że kapłan musi być trochę kobietą i trochę mężczyzną. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Jeśli będzie stuprocentowym mężczyzną, to pociągnie do Chrystusa i kobiety, i mężczyzn. Mam wrażenie, że kapłani unikają często męskich cech, które są napiętnowane przez postmodernistyczną wizję świata. W niej to, co męskie, prowadzi do destrukcji, wojny, podziałów. Księża starają się zatem być przesadnie wrażliwi, a przez to stają się niekonkretni i takiego używają języka. Dla mężczyzn jest on miałki i kompletnie do nich nie przemawia. Analogiczne są tu relacje ojciec – dzieci. Tak samo jak ksiądz, będący w pełni mężczyzną, poprowadzi zarówno kobiety jak i mężczyzn, tak samo pełnowartościowy ojciec rodziny nada męskość synowi i potwierdzi kobiecość córki. Rola mężczyzn jest tu komplementarna i przez to niesamowicie ważna, a często nie zdajemy sobie z tego sprawy.
 
Mężczyźni różnie tę rolę jako ojcowie odczytują. Słyszy się powoli w badaniach nad rodziną głosy o tzw. “nowych ojcach”, którzy ogromnie się angażują, są na porodówkach, towarzyszą kobiecie w czynnościach, które dawniej były zarezerwowane tylko dla niej. Czy przekłada się to na poprawę w kryzysie ojcostwa, o którym słyszymy w Kościele?
 
Oczywiście to jest wspaniałe, że kobieta nie boi się zostawić męża samego z dziećmi, ma w nim oparcie i może dzielić się obowiązkami, ale to wcale nie oznacza, że on będzie stuprocentowym mężczyzną. Nie wszystko złoto, co się świeci. Trzeba sobie zadać jedno pytanie. Czy to, że stajemy się partnerscy, nie jest wymuszone przez kulturę "równości", w której oboje musimy zarabiać, pracować, dzielić się obowiązkami domowymi i hołdujemy idei szeroko rozumianego równouprawnienia? Angażujemy się w obowiązki domowe, związane również z dziećmi, ale czy przez to stajemy się pełnowartościowymi ojcami, którzy nadają męskość i potwierdzają kobiecość? Myślę, że nie. To, że mężczyzna przewija, karmi itd. nie oznacza, że w takim domu nie będzie kryzysu męskości, mimo że wiele małżeństw świetnie się w tym układzie odnajduje. Tu chodzi o coś innego. Mężczyzna z pieluchą w ręku, stojący przy przewijaku, który myśli, że przez to właśnie staje się wzorowym ojcem, musi sobie odpowiedzieć na parę pytań. Czy doświadczyłem swojej męskości? Czy mam poukładaną moją relację z ojcem?  To są dwie różne drogi i obie oczywiście są ważne.

Złą relacją z ojcem lub jej brakiem często usprawiedliwiamy nasze męskie ułomności. On sam nie nadał nam męskości, więc i my tego nie potrafimy. Gdzie w tym myśleniu tkwi błąd?
 
Jakiekolwiek usprawiedliwianie się, w którym oczywiście jesteśmy mistrzami, nigdy nie przyniesie pozytywnej zmiany. Trzeba zwrócić uwagę na to, że świadomość słabości własnego ojcostwa często budzi się dopiero wtedy, gdy powielimy błędy naszych ojców. Oczywiście na początku drogi uważamy, że lepiej wypełnimy swoją rolę niż nasi ojcowie. Potem jednak budzimy się z ręką w nocniku. Za problemy ze swoją męskością trzeba się zabrać dużo wcześniej. Ktoś musi mi tę męskość nadać. Oczywiście Kimś takim jest Pan Bóg, który często robi to przez wspólnotę. Tu warto szukać ratunku. Trzeba ze swoją męskością mierzyć się dużo wcześniej, niż gdy już skrzywdzimy nasze rodziny. Oczywiście nigdy nie jest za późno, ale im wcześniej, tym lepiej. Stać się prawdziwym mężczyzną, to proces. Nie załatwi tego pstryknięcie palcem, jedna refleksja nad sobą. Dlatego jeśli twój ojciec nie wypełnił swej roli, to nie oszukuj się, że Ty, ot tak po prostu, będziesz inny. Nie będziesz. Masz wdrukowany pewien obraz ojcostwa i by go zmienić, musisz porządnie to przepracować.
 
Gdy o tym mówisz, przychodzi mi na myśl pojęcie “męskiej inicjacji”. W dawnych kulturach była ona oczywista, a dziś została niejako zepchnięta do lamusa. Czy słusznie? 
 
Zdecydowanie nie. Męska inicjacja od zawsze w kulturze miała szczególne znaczenie. Trwała latami, a jej najwyższym poziomem był mędrzec. Najpierw trzeba było zmierzyć się z naszym wojowniczym sercem, seksualnością, pragnieniem bycia w relacji z kobietą i dopiero po wejściu w małżeństwo dorastaliśmy do bycia mędrcem, królem. A dziś gros mężczyzn uważa, że nie mają żadnych problemów. Mamy pełno mądrali, a nie mędrców. Mędrzec potrafi wykorzystać swoją wiedzę w życiu. A mądrala? Owszem – wiedzę ma, potrafi nazwać błędy rodziców, przeczytać szereg poradników, ale nie potrafi tego zastosować w życiu. Bo nie przeszedł inicjacji i do mędrca, za którego tak ochoczo lubi się uważać, jest mu bardzo daleko. Za późno się budzi. To samo dotyczy inicjacji do poziomu wojownika. Ona pozwalała mężczyźnie zmierzyć się ze swoją cielesnością i siłą. Bardzo ważna i obecnie mocno odczuwana jako brak była inicjacja do poziomu kochanka, która właściwe nastawiała seksualność mężczyzny. Najważniejsze jest jednak to, że głównym zadaniem inicjacji było pokazanie mężczyźnie, że ma słabości, że nie wszystko od niego zależy, że jeśli kocha, to ma być gotowy cierpieć, oddać życie. I że w końcu umrze, więc musi korzystać właściwie z czasu, który ma. Kiedy mężczyzna przez to przeszedł, odnajdywał swoje miejsce w społeczeństwie i rodzinie. Był spełniony.
 
Pojawia się pytanie, gdzie i jak tę inicjację podejmować. Odpowiedzią wydaje się coraz bardziej widoczny wykwit męskich grup w Kościele. 
 
Rzeczywiście widać, że Pan Bóg budzi męskie serca. Na przyczynę ich powstawania warto spojrzeć szerzej. Według mnie jest to odpowiedź na widoczny w całej Europie kryzys wartości. Widać, że kultura feministyczna, postmodernistyczna, która wykreowała sobie świat bez wyraźnej roli mężczyzn, po prostu nie działa. Gdy spojrzymy na zachód, to mężczyzn tam nie ma. Słyszymy o nadużyciach wobec kobiet. A gdzie w tej sytuacji są mężczyźni? Staliśmy się społeczeństwem podatnym na różne zagrożenia. Można nas łatwo zastraszyć. Porzuciliśmy wartości w imię szeroko rozumianej "tolerancji". Zaczęło brakować w społeczeństwie prawdziwej męskości i zrobił się kompletny bałagan. Dlatego Pan Bóg budzi męskie serca.
 
Robi to również poprzez wspólnotę, której jesteś liderem. Przymierze Wojowników nie jest łatwą wspólnotą. Tak przynajmniej przez wielu jest postrzegana. Dlaczego?
 
Bo jest wymagająca. Tylko tyle i aż tyle. Pan Bóg budzi męskie serca – to jest fakt. Problem zaczyna się wtedy, gdy z tym obudzonym sercem trzeba coś zrobić. Chcemy się angażować w męskie grupy, ale rzadko chcemy dać się w tym poprowadzić. By prawdziwie wejść we wspólnotę, doświadczyć w niej zmiany, inicjacji, trzeba mieć w sobie dużo pokory i posłuszeństwa. Wtedy Pan Bóg może zmienić to obudzone męskie serce. Wiele wspólnot i ruchów proponuje krótkie lekcje coachingu i trenerki męskiej, dając sobie poczucie, że coś tam robią, rozwijają się.
 
To jest oczywiście cenne, ale droga prawdziwej inicjacji, to droga, w której dajemy się poprowadzić. Uważam to za fenomen Przymierza Wojowników. To jest rzeczywiście wspólnota, z konkretnymi wymaganiami. Trzeba tu zainwestować swój czas, swoje siły. Trzeba się nauczyć służyć. A my jako mężczyźni jesteśmy świetni w braniu. Lubimy przychodzić na konferencje, często z poczuciem, że wezmę to, co najlepsze, bo nie ze wszystkim się zgadzam. Mogę sobie wybrać, ale to nic nie zmieni. Święty Paweł pisał o braniu w niewolę swojego ciała, swojego umysłu.
 
My wolimy słowo “wolność”. Gdy słyszymy słowa: “zmusić się”, “posłuszeństwo”, rodzi się w nas bunt. Świat postmodernistyczny zrobił z nas facetów, którym nic się nie chce i buntujemy się, gdy ktoś zaczyna od nas wymagać. A Słowo Boże mówi, że buntownicy nie osiągną nieba. W naszej wspólnocie zabijamy w sobie buntownika. Stajemy się posłuszni naszemu Mistrzowi, a to wymaga ofiary, samozaparcia, hartu ciała, ducha, wsparcia braci, z którymi masz bliską więź, którzy są stali, którzy nie mówią: wypisuję się, bo mi tu niewygodnie. Nie zawsze musi nam być we wspólnocie wygodnie. Ale na pewno musi być wymagająco – tego potrzeba mężczyznom, którzy szukają dla siebie miejsca w Kościele.
 
Mam wrażenie, że to wymaganie od siebie jest mocno zaakcentowane również w kursach przedmałżeńskich “Przepis na Miłość”, które wraz z żoną prowadzicie. Cenne jest to, że wiele par po waszych kursach daje sobie jeszcze czas lub po prostu się rozchodzi. Ale z drugiej strony pokazuje to wielki kryzys przygotowania do małżeństwa.
 
Owszem. Ja uważam, że 90% par, idących do ołtarza, jest do małżeństwa nieprzygotowane. Nie chodzi tu o jakieś umiejętności czy techniki, ale o styl życia. O budowanie relacji. Bo nie jesteśmy w stanie wszystkiego, co się zdarzy w małżeństwie, przewidzieć. Życie nas zaskoczy i dobrze. W końcu małżeństwo, to wielka przygoda i aby autentycznie jej doświadczać, trzeba mieć odpowiednie fundamenty. A pary, idące do ślubu, często nawet się nad tym nie zastanawiają i są zbudowane na bardzo kruchych wartościach. Nie ma tam mowy o Chrystusie, o Miłości, która jest darem i wymianą darów. Współcześnie mamy raczej do czynienia z pewnym układem partnerskim – dealem, w którym zaspokajamy potrzeby tej drugiej osoby, ale pod warunkiem, że najpierw są one zaspokojone u mnie. Jan Paweł II w swojej teologii ciała nazywa to dwoma kołami zębatymi. Mamy dwoje egoistów i kiedy ich trybiki się zazębiają, to wszystko jest w porządku. Ale gdy w pewnym momencie zaczną do siebie nie pasować, to nagle mamy paraliż, którego nikt nie był w stanie przewidzieć. 
 
Czy możemy powiedzieć, że kryzys męskości jest źródłem takich sytuacji?
 
Źródeł może być wiele, ale na pewno odpowiednia inicjatywa ze strony mężczyzny może być lekarstwem. Przymierze Wojowników jest tu dobrym przykładem. Gdy jako wspólnota widzimy, że związek naszego brata nie ma odpowiedniego fundamentu, to pomagamy mu stanąć w tej sytuacji w prawdzie. Czasem oznacza to przerwanie związku, bo okazuje się, że zamiast być budującym, jest on toksyczny. Są to trudne momenty, bo taka konfrontacja burzy nam pewną sielankową wizję miłości, ale żeby była piękna miłość, musi być trud. I widać tu przy okazji, jakie znaczenie ma dla mężczyzny wspólnota, bo często mamy takich przyjaciół, którzy nie potrafią nam powiedzieć prawdy o nas. Nie chcą nas zranić i przez to nie mamy nikogo, kto by nas ochronił przed błędami.
 
Od mężczyzn zależy bardzo wiele. Niemniej na koniec, niejako w formie uzupełnienia, powiedzmy trochę o kobietach. Jak mają się one odnaleźć w tym trudnym procesie wychodzenia mężczyzn z kryzysu?
 
Miałem ostatnio warsztaty z samymi kobietami. Pytałem, jaki powinien być ten prawdziwy, wspaniały mąż i odpowiedzi były oczywiste: decyzyjny, dający oparcie, odpowiedzialny, a z drugiej strony nie wychylający się zbytnio, nie podejmujący ryzyka. Były w szoku, gdy zobaczyły, jak jedno z drugim się wyklucza i jak wiele w nich samych jest zranień, które prowadzą do takiego patrzenia.
 
Kobiety chcą trwałości, stabilizacji, konkretnych decyzji, ale z drugiej strony boją się, byśmy je podejmowali. Jeśli nikt u dziewczyny nie potwierdził jej kobiecości, jej piękna zewnętrznego i wewnętrznego, nie pokazał tej zależności między jednym i drugim, potrzeby dbania o jedno i drugie, to ona szuka zaspokojenia tych braków u męża, a powinien jej to dużo wcześniej zapewnić ojciec. I zamiast szukać mężów, kobiety szukają ojców. Nie tędy droga. Facet ma być głową, ma brać odpowiedzialność za swoje decyzje, ma ryzykować. Dla kobiety, która wchodzi w małżeństwo zraniona i niedoceniona, każde ryzyko, to odebranie bezpieczeństwa. Kobieta uważa wtedy mężczyznę za nierozsądnego i sama przejmuje stery. Nie daje facetowi możliwości bycia głową. Chce, by był odpowiedzialny, ale nie daje mu możliwości wzięcia tej odpowiedzialności na siebie. To jest też po części efekt radykalnego feminizmu, który mówi, że mamy być równi...
 
Oczywiście – mamy być równi, ale nie tacy sami. To z kolei nam mówi chrześcijańska wizja nowego feminizmu Jana Pawła II. W niej najpiękniejsze w kobiecie jest to, co kobiece. To powinno być na piedestale. Wtedy mężczyzna ma przestrzeń do działania – brania odpowiedzialności, stawania się przywódcą, bo przez branie odpowiedzialności nasza męskość dojrzewa.
 
Piękna wizja...
 
Piękna i pokazująca, jak wiele w tych przestrzeniach mamy do nadrobienia, ale warto walczyć, bo przez to nasze rodziny mogą stawać się święte.
 
Rozmawiał Jarek Kumor
Profeto.pl 
 
 



Pełna wersja katolik.pl