W pełni czasów
W pełni czasów ukazała się chwała Boga (por. Tt 2, 11-14).
Nie wiem, dlaczego właśnie to był moment pełni.
Jakiś autor w przeszłości zaryzykował stwierdzenie, że był to czas właściwy, ponieważ osiągnięto pax romana.
Albo może dlatego, że odbudowa świątyni, dokonana przez sprytnego króla Heroda, pozwoliła uwierzyć ludowi, iż wszystko znalazło swój właściwy porządek, i tylko Bóg stroi sobie jakieś żarty, stale nam przypominając, że nie wolno spoczywać na laurach. Albo może dlatego, że lud nie był w stanie dłużej czekać.
Bóg przyszedł: poprosił o przyjęcie trzynastoletnią dziewczynkę i jej umiłowanego narzeczonego, i urodził się, stał się człowiekiem, jednym z nas.
Bóg stał się człowiekiem, nauczył się czegoś, czego nie znał: skończoności.
Podoba mi się to.
(Wiem, wiem: teologicznie ta idea nie brzmi najlepiej, ale poetycko jest wspaniała i rodzi uśmiech w sercu.)
Problemem jest to, że przyjęcie nie było zbyt okazałe. Naprawdę.
Izrael czekał na Mesjasza i to bardzo, lecz kiedy Mesjasz przyszedł, nie został rozpoznany.
Krótko mówiąc, ludzkość nie za bardzo się spisała!
Mówię to dlatego, że zawsze zadziwia mnie cała ta wystawność, z jaką obchodzimy Boże Narodzenie.
Uczciwiej byłoby je świętować cichcem, unikać dęcia w trąby (teraz) i zapalania świateł, jakby gościnne przyjmowanie Boga było naszym zwyczajem.
Pierwsze Boże Narodzenie było naprawdę nędzne, nie zapominajmy o tym nigdy!
Myślę więc, że zbyt wiele słodyczy wyrządza krzywdę świętom, odwraca uwagę od istoty rzeczy, nie pozwala nam zrozumieć ogromu tego, co świętujemy, niesłychanej dysproporcji między naszymi oczekiwaniami a odpowiedziami Boga.
Święty Jan, wielki mistyk, uchwycił w lot istotę, sedno Narodzenia Pańskiego:
Bóg przyszedł, ale nie zastał człowieka.