logo
Czwartek, 18 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Jan Grzegorczyk
Ksiądz na cudzym polu
Wydawnictwo Rafael


Dotyka Pan problemów egzystencjalnych zarówno w książkach, jak i w tym co Pan mówi, ale to nie są odkrycia Kolumba... Natomiast pana książki, obserwując komentarze internetowe, bardzo często odczytywane są jako atak na instytucję kościelną. Sam Pan powiedział w jednym z wywiadów,  że bardzo dużo osób, w tym również przyjaciół, odsunęło się od Pana po wydaniu tych książek (red.: Adieu, Trufle, Cudze Pole). Gdyby mógł Pan wrócić do tego pierwszego momentu, w którym podejmował Pan decyzje czy pisać takie powieści, wybrałby Pan ponownie drogę popularnego pisania, czy może jakieś inne działanie w tak zwanej dobrej sprawie?
 
A propos Kolumba: to dla mnie oczywiste, że nie odkrywam Ameryki. Prawdy o których piszę, są jak prawdy objawione w Kościele. To swego rodzaju gmach, który istnieje od początku świata. Człowiek nie tworzy budowli, a nawet jej nie odkrywa. Takie twierdzenie, to byłaby wielka pycha. My jedynie możemy zapalić światło i czasami oświetlić jakiś gzymsik, okno, drzwi, czy uszczerbek w tynku. Nieraz nam się to udaje. Natomiast czy żałuję?... Nie. Pisanie tych książek było dla mnie wielką szkołą akceptacji. Oczywiście pozamykałem też sobie wiele drzwi w Kościele, gdyż pojawiło się hasło: z Grzegorczykiem nie watro rozmawiać, bo to wszystko znajdzie się w książce, w dodatku wypaczone, bo Grzegorczyk nie ma pojęcia o kapłaństwie. Z tego tytułu kilku moich przyjaciół-kapłanów, przynajmniej w sensie literackim, oddaliło się ode mnie. Wielbili mnie za książki o Faustynie, natomiast tej o Groserze nie mogli zaakceptować.
 
Ale są straty i zyski. Przypłynęło do mnie wielu ludzi, których poznałem właśnie dzięki tym książkom. Nauczyłem się również akceptować odejście przyjaciela. Prawdziwy przyjaciel to nie człowiek, który nas nigdy nie zawiedzie i zawsze będzie nam klaskał, ale ten który nas zainspirował, coś nam dał na pewnym etapie życia. Jednak do swojej mety – człowiek wierzący powie do Pana Boga – idziemy już swoimi ścieżkami, chociaż oczywiście mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Trzeba nauczyć się ze spokojem podchodzić do takiej rzeczywistości, nie zamykać sobie drzwi do przyjaciół, nie palić mostów, ale odnawiać formułę przyjaźni. Przyjaciel nie jest jak ramiączko, na którym się wieszam, jak prochowiec i wiszę bezpiecznie w szafie, nic wielkiego mi się nie stanie, chyba, że trochę mnie mole nadgryzą... To jest bolesne, ale człowiek jest sam.
 

Czy to nie jest tak, że operując światem pozytywnym i negatywnym, w książkach tego świata negatywnego jest więcej. Pokazuje Pan bolesną prawdę uniwersalną, że jesteśmy słabi, wierność zwyciężana jest przez niewierność... Czy tworząc tą opowieść dla człowieka chce pokazać Pan, że skazani jesteśmy na drugiego, bo nie dajemy sobie rady sami z sobą?
 
Może właśnie po to jesteśmy słabi, żeby dojść do tej prawdy i otworzyć się na drugiego człowieka?...  Natomiast czy rzeczywiście tej ciemności jest u mnie za dużo? Przy każdej z moich książek dałbym jedną generalną uwagę: rzeczywistość, którą przedstawiam, nie jest panoramą polskiego Kościoła. Niektórzy wystawili mnie w ten sposób do bicia twierdząc, że Groser to panorama polskiego Kościoła i panorama fałszu. To nieprawda. Świat, który tworzę to tylko wycinek, który zaobserwowałem, wchłonąłem i przez siebie przefiltrowałem. Nie roszczę sobie prawa do opisu całej rzeczywistości, przecież nikt z nas takiego oglądu nie ma. Natomiast operuję ciemnymi barwami, żeby pokazać światełko nadziei. Trzeba najpierw zgasić światło w pokoju, żeby zobaczyć płonącą w mroku świeczkę. W tej perspektywie bardzo bliski jest mi cytat z Biblii: „Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę zła się nie ulęknę”.
 
Moje książki zrodziły się poniekąd z tego, że miałem wokół siebie bardzo dużo ludzi wystraszonych, których ogarniała jakaś niewiara. Chciałem im pokazać, że pomimo ciemności, które panują w pokoju, możemy zawsze zapalić światło. Wydaje mi się, że proporcje między dobrem i złem rozkładałem zdroworozsądkowo, bo to jest najbardziej budujące. Tak jak w zasadzie Ignacego Loyoli, która mówi, że mamy patrzeć na świat, jakby siły dobra i zła się równoważyły, i od jednego naszego czynu, jednego grama dobra czy zła zależy, w którą stronę szala się przechyli. Gdybym w swoich książkach przedstawił rzeczywistość jako kwitnącą łąkę, to czytelnik poczułby się tak dobrze, że już by nic nie chciał robić dalej. Natomiast  ja chcę wzbudzić w czytelniku emocje, dzięki którym człowiek zechce pomóc światu i zrozumie, że to od niego zależy, w którą stronę szala się przechyli.
 
 
 
 



Pełna wersja katolik.pl