logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
ks. Jacek Siepsiak SJ
Krótkie zdania, jasne wypowiedzi
Życie Duchowe
fot. Frederic Köberl | Unsplash (cc)


Z ks. Józefem Klochem, długoletnim rzecznikiem Konferencji Episkopatu Polski, rozmawia Jacek Siepsiak SJ
 
Przez dwanaście lat był Ksiądz rzecznikiem prasowym Episkopatu Polski. Czym różni się praca rzecznika instytucji kościelnej od pracy rzecznika instytucji świeckiej?
 
Zasadniczo nie powinna różnić się niczym poza samą materią. I tym, że z jednej strony mamy do czynienia z instytucjami Kościoła, a z drugiej na przykład z rządem, województwem, powiatem, jakąś świecką organizacją charytatywną. W obu przypadkach schemat rozwiązywania spraw jest taki sam. Obowiązują te same zasady. Pierwsza i podstawowa brzmi: rzecznik nie może kłamać. To niedopuszczalne. Jeśli skłamie, powinien od razu zrezygnować z bycia rzecznikiem, bo jeśli raz utraci zaufanie dziennikarzy, najprawdopodobniej nigdy go już nie odzyska. To jego koniec. Nie może więc kłamać, ale jednocześnie nie zawsze też może mówić wszystko, co wie. I nie chodzi tu o ukrywanie prawdy. Czasem po prostu zobowiązuje go do tego tajemnica zawodowa. Bywa też, że z różnych względów fakty podaje się „po kawałku” zgodnie z przyjętą strategią. Drugą ważną zasadą rzecznika każdej instytucji jest szybkość działania. Nie można niczego odkładać „na potem”…
 
Czy jednak nie ma Ksiądz wrażenia, że Kościół bywa nieraz wolniejszy w swoim reagowaniu niż instytucje świeckie?
 
Oczywiście, że mam, ale trzeba też przyznać, że dużo w tym względzie się poprawiło. Wiele zmieniają warsztaty, kierunki dziennikarstwa i komunikacji społecznej otwarte na uczelniach kościelnych. Prowadzone na nich zajęcia przybliżają chociażby zwykłe zasady public relations czy zasady funkcjonowania mediów, które niezależnie od tego, czy świeckie, czy kościelne, działają według tych samych mechanizmów. Kościół natomiast rzeczywiście nieraz sprawia wrażenie, jakby zawsze miał czas. Choć, jak mówię, widać już znaczną poprawę. Sami biskupi zwracają na to uwagę. Pewnych rzeczy nie można odkładać już nie tylko „ad Kalendas Graecas”, ale nawet „do jutra”. Są kwestie wymagające natychmiastowych rozwiązań: dziś, teraz, zaraz… I komunikat na ten temat także powinien ukazać się od razu.
 
Kościół uczy się mediów, a czy media uczą się Kościoła? Czy można mówić na przykład o formacji dziennikarzy przez Kościół?
 
Jest takie pojęcie jak „mediatyzacja”, które odnosi się do wzajemnych relacji między mediami a odbiorcami. Media, wchodząc w życie jakiejś społeczności, wpływają na nią, ale podobnie dana społeczność kształtuje media. To oddziaływanie jest dwustronne. Tak samo jest w przypadku Kościoła. Może na co dzień nie rzuca się nam to w oczy, ale popatrzmy historycznie. Z rezerwą, zwłaszcza na początku, Kościół podchodził do filmu, ale rozgłośnia radiowa została uruchomiona w Watykanie jeszcze za życia Guglielma Marconiego, jednego z pionierów radia. A Internet? Niemal od początku istnienia WWW znalazł zastosowanie w Kościele.
 
Wspólnota Kościoła posługuje się mediami i dostrzega, że są szansą w komunikacji ze współczesnym człowiekiem. Ale stara się też oddziaływać na nie, chociażby przez różnego rodzaju zasady etyczne, które zaszczepia w mediach poprzez swoje komunikaty. I tu widziałbym też zadanie dla rzecznika prasowego. Dziennikarze są przecież dla niego naturalnym środowiskiem, w którym żyje i pracuje. W tych kontaktach z jednymi dziennikarzami rozmawia się łatwiej, z innymi trudniej. Paradoksalnie nieraz media niechętne Kościołowi reprezentowane są przez rzetelnego dziennikarza, który nie ubarwia, nie podrasowuje tekstu, tylko relacjonuje fakty, pisze, jak było.
 
Czy jednak to środowisko można formować? Bo przecież czymś innym jest bezpośrednie formowanie dziennikarza, a czymś innym formowanie redakcji, która za nim stoi.
 
To bardzo trafne rozróżnienie. Nieraz się zdarzało, że na antenie – w telewizji czy w radiu – było dość gorąco, a później słyszałem: „No wie ksiądz, ja tak muszę, żeby nie wyszło, że sprzyjam Kościołowi”… Ja to wiem i w takiej sytuacji mogę formować to środowisko poprzez swój przyjazny stosunek do dziennikarzy. Nie chodzi o to, by poklepywać ich po ramieniu, ale o to, by dziennikarze widzieli, że na przykład od razu daję im to, co wiem, i ile mogę, że przygotowuję dla nich materiały na bieżąco, że jestem do ich dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę… Ja starałem się tak robić i myślę, że to dzięki temu dziennikarze nabrali zaufania do mojej pracy.
 
Pamiętam na początku stycznia 2007 roku komunikat wydany w późnych godzinach wieczornych w sprawie abp. Stanisława Wielgusa. Członkowie Kościelnej Komisji Historycznej, której także byłem rzecznikiem, odnaleźli właśnie w Instytucie Pamięci Narodowej kluczowe dokumenty w sprawie arcybiskupa. Był już wieczór, gdzieś wpół do ósmej. Szef komisji, prof. Wojciech Łączkowski, mówi: „Piszemy komunikat”. Niektórzy chcieli czekać do następnego dnia, ale pan profesor powiedział: „Dziś znaleźliśmy, dziś dajemy”. Wtedy o dwudziestej drugiej była jeszcze Panorama w II Programie Telewizji Polskiej. Wysłaliśmy do redakcji faks. Nigdy nie zapomnę ręki podającej na wizji kartkę z naszą informacją.
 
Dziennikarze wiedzieli, że dajemy z siebie naprawdę wszystko, a to budowało zaufanie. Dzięki temu nikt nie obawiał się zadzwonić do mnie o dwudziestej trzeciej z pytaniem, czy następnego dnia przyjdę na szóstą rano przed archikatedrę warszawską do dziennikarki Polsatu z wypowiedzią, bo zmarł kard. Józef Glemp.
 
Czy oprócz zaufania czuł Ksiądz też zrozumienie ze strony dziennikarzy? Zwłaszcza kiedy podejrzewali, że Ksiądz na jakiś temat na razie nie może mówić, że ma informacje, ale zostaną one przekazane później.
 
Tak, było takie zrozumienie. Kluczowym momentem, w którym szczególnie je czułem, stały się kwestie związane z dokumentami IPN-u. Duża w tym zasługa wspomnianego profesora Łączkowskiego. To człowiek wielkiej mądrości i rozwagi, a równocześnie otwartości. Media informowano na bieżąco. I pamiętam, jak abp Józef Michalik sam chciał przekazać mediom informacje na temat zapisów, które znaleziono na jego temat. Wysłałem w tej sprawie trzy esemesy: do Polskiej Agencji Prasowej, do Informacyjnej Agencji Radiowej i do Katolickiej Agencji Informacyjnej. W esemesie nie podałem bliższych szczegółów. Wszyscy powiadomieni przyszli, choć nie do końca wiedzieli, o co chodzi. Natomiast ufali mi i wiedzieli, że to coś ważnego. A chodziło o to, by o dwudziestej, kiedy w prime time nadany zostanie wywiad z arcybiskupem Michalikiem, gotowa była także informacja prasowa na ten temat w największych agencjach informacyjnych. Przed dwudziestą żaden z tych dziennikarzy nie powiedział o tym ani słowa. Wszyscy dochowali embarga. To właśnie wtedy zaczęło się między nami rodzić to zaufanie.
 
A jeśli chodzi o moje zaufanie jako rzecznika do dziennikarzy, to okazją do niego były na przykład sprawy związane z autoryzacją. Bo czasem nawet bardzo krótka wypowiedź jest istotna i może zostać zmanipulowana. Zawsze powtarzałem dziennikarzom, żeby dzwonili do mnie w tej sprawie. Katarzyna Wiśniewska z „Gazety Wyborczej” nawet nie wysyłała mi tekstu, tylko dzwoniła i czytała fragment z moją wypowiedzią przez telefon. Później nigdy nie zmieniła ani słowa, ani przecinka. Jak przeczytała, tak napisała w artykule.
 
Wspomniał Ksiądz o manipulacji. Nieraz, zwłaszcza w informacjach telewizyjnych, z wielozdaniowej wypowiedzi dziennikarze wybierają jedno zdanie, kilkadziesiąt sekund osławionej „setki”. Tyle że często zawarte są w niej nie te słowa, o które najbardziej chodziło wypowiadającemu się. Czy miał Ksiądz na to jakąś metodę?
 
Miałem: mówiłem tylko jedno zdanie. To było doświadczenie wynikające z wielu lat pracy. Z czasem moje doświadczenie działało. Bywało, że przychodził do mnie dziennikarz, a ja już na wstępie doskonale wiedziałem, że mnie podpuszcza i co tak naprawdę chciałby ode mnie usłyszeć. Kiedyś bardzo młoda dziennikarka chciała, żebym koniecznie wypowiedział pewne sformułowanie związane z kwestią pedofilii, a ja pięć czy siedem razy powtórzyłem do kamery to samo zdanie – oczywiście nie to, które chciała usłyszeć.
 
Jeśli jest się zapraszanym do udziału w programie na żywo, idąc do studia, trzeba przygotować sobie jedno, dwa zdania, które chce się na dany temat przekazać, i jak najszybciej te przygotowane słowa wypowiedzieć. Na samym początku wywiadu, nawet jeśli nie do końca będą odpowiedzią na pierwsze zadane pytanie. Nie wolno zostawiać ich na koniec, bo się ich nie powie, a wtedy wizyta w studiu będzie stracona. To żelazna zasad. Tak też uczę teraz moich studentów.
 
Osoby z kręgów Kościoła mają jeszcze inny problem: jak w piętnaście czy dwadzieścia sekund ująć wszystko, co najważniejsze. Niektórzy świetnie to opanowali, na przykład abp Wojciech Polak, kard. Kazimierz Nycz, bp Tadeusz Pieronek. Kiedyś mistrzami takich krótkich, rzeczowych wypowiedzi byli abp Józef Życiński i abp Tadeusz Gocłowski. Oni doskonale wiedzieli, co to znaczy mówić interesująco i krótko. Duchowni na ambonie mają tyle czasu, ile chcą i trudno im w dwadzieścia sekund powiedzieć istotę rzeczy.
 
Ksiądz powinien jednak umieć mówić też przypowieściami, bo to jest język ewangeliczny. Obraz, porównanie – to chyba przemawia w mediach.
 
Niestety język teologiczny często jest bardzo hermetyczny, zamknięty dla współczesnego człowieka, zawiły i pełen teologizmów, a to nie jest komunikatywne. Ów kościelny slang, który słyszymy nie tylko w mediach, ale także w kościołach, nie trafia do współczesnego człowieka. Media nauczyły mnie dwóch ważnych rzeczy: jasności wypowiedzi i dyscypliny czasu. Ojciec Federico Lombardi, wieloletni dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, wspominał kiedyś Benedykta XVI, którego poproszono o trzyminutowe rozważania dla telewizji niemieckiej. Operatorzy rozłożyli sprzęt, przyszedł papież, zaczął mówić. Kiedy skończył, ojciec Lombardi popatrzył na zegarek: minęły dwie minuty i pięćdziesiąt pięć sekund. Papież pożegnał się i wyszedł. Zaprezentował mistrzowski poziom!
 
Język mediów rządzi się swoimi prawami. Nie chodzi o to, by się do nich naginać, ale jeśli chcemy być zrozumiani, musimy trochę się do nich dopasować, uwzględniać styl, który w mediach jest normą. Chociażby to, że najpierw jest lead – pierwsze trzy zdania, skrót tego, co chce się powiedzieć, i moment, kiedy ludzie cię jeszcze słuchają. Potem można już tylko rozwijać, ale kończyć trzeba naprawdę szybko. Cztery, pięć minut to w mediach wieczność. Tymczasem niektórzy potrzebują tego czasu na samo rozkręcenie się… Oczywiście drugą skrajnością jest język esemesów albo tweetów, do tego stopnia skrótowy, że jeśli ktoś nie zna tego kodu, nie odczyta zawartej w nim informacji. Mamy więc dwie krańcowości: rozwlekłość i przesadną skrótowość. Gdzieś pośrodku jest zwięzłe mówienie krótkimi, prostymi zdaniami. Broń Boże złożonymi albo wielokrotnie złożonymi, bo wtedy to już w ogóle trudno zrozumieć, o co chodzi. Krótkie zdania, jasne wypowiedzi.
 
Czy jednak we współczesnym świecie nie przemawiają bardziej przypowieści z pewnym zmuszającym do refleksji niedomówieniem? Czy takie zawieszenie dosłowności nie jest też bardziej atrakcyjne medialnie? Może to też byłoby narzędzie dla rzecznika prasowego?
 
Zawsze podziwiałem dwie osoby. Pierwszą jest wspomniany wcześniej abp Józef Życiński, który na każde pytanie umiał odpowiedzieć przykładem z Biblii. Cytował werset z Pisma Świętego i na nim opierał rozwiązanie problemu, o który był pytany. To niezwykła umiejętność. Drugą osobą jest ojciec Dariusz Kowalczyk, jezuita, obecnie dziekan Wydziału Teologicznego na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Ojciec Dariusz, jak pamiętam z różnych studiów telewizyjnych czy radiowych, nigdy nie dał się wyprowadzić z równowagi, a poza tym odpowiadał na pytania lekko, podając różne przykłady czy porównania, zawsze z uśmiechem. W rozmowie z dziennikarzami nigdy się nie irytował. To również ogromna umiejętność.
 
Mówienie przypowieściami jest ważne przede wszystkim dla nas, duchownych. Gdybyśmy potrafili mówić językiem Jezusa, to nasze kazania byłyby znacznie prostsze i wiele by zyskały. Kiedy papież Franciszek mówi o swojej babci, to wiem, że to fragment jego życia, że babcia była dla niego kimś ważnym i że wiele go nauczyła. To trafia do ludzi. Styl Franciszka jest zupełnie inny od stylu Jana Pawła II czy Benedykta XVI, ale on także przyciąga do Watykanu tłumy pielgrzymów. To papież, który mówi tylko po włosku i który nigdy nie śpiewa, ale za to ma ogromne serce i ten język serca przemawia do ludzi.
 
Chciałbym zapytać o „medialne sukcesy” Księdza: o wypowiedzi, które odbiły się szerokim echem i zostały zapamiętane na dłużej.
 
Dwa najtrudniejsze tematy, z którymi zetknąłem się w pracy rzecznika prasowego, to dokumenty IPN-u dotyczące współpracy księży ze Służbami Bezpieczeństwa i pedofilia w Kościele. Te sprawy wymagały najwięcej pracy i w związku z nimi najwięcej poświęciłem też czasu dziennikarzom.
 
Ponoć, gdy mówiłem o problemach związanych z pedofilią w środowisku Kościoła, mój głos się zmieniał. Dużo wiedziałem na ten temat, znałem wiele różnych przypadków. Zawsze mocno i jednoznacznie reagowałem: zero tolerancji dla pedofilii. To zdanie padało w różnych kontekstach i często było powtarzane przez media, choć nieraz próbowano je podważać. Natomiast ja praktycznie już w pierwszych wypowiedziach na ten temat mocno podkreślałem: ze strony Kościoła instytucjonalnego w Polsce nie ma żadnej tolerancji dla pedofilii.
 
Jednocześnie zwracałem uwagę na potrzebę „wrażliwości”. To słowo chciałem niejako zaszczepić dziennikarzom w tym kontekście. Starałem się im uświadomić, że to problem całego społeczeństwa, że w każdym środowisku trzeba być wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka, w tym przypadku dziecka. Dlatego nie wolno nam przechodzić obojętnie nawet wobec najmniejszych znaków zapytania, jeśli mamy wątpliwości, czy dochodzi do krzywdy, czy nie. Wszyscy i wszędzie musimy być wrażliwi na zjawisko pedofilii – w szkole, w sąsiedztwie, w rodzinie.
 
Podkreślałem i nadal podkreślam, że wrażliwość powinna tak kierować naszymi działaniami, by skrzywdzonemu dziecku pomóc w wielu kwestiach, od duchowych począwszy. A o tym rzadko się mówi: dziecko molestowane doznaje też krzywdy duchowej i Kościół winien objąć je szczególną troską duszpasterską, ze spowiedzią włącznie. Zwłaszcza jeśli dziecko zostało skrzywdzone przez kogoś ze środowiska kościelnego: świeckiego katechetę, siostrę zakonną, księdza czy zakonnika. Hans Zollner, niemiecki jezuita, profesor psychologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie i kierownik Centrum Ochrony Dziecka, twierdzi, że niemal wszystkie ofiary molestowania seksualnego skrzywdzone przez kogoś ze środowiska kościelnego traciły wiarę.
 
Przyznam też, że zwykle irytowałem się, kiedy dziennikarze dostrzegali problem molestowania nieletnich tylko w Kościele – a to niespełna jeden procent wszystkich przypadków. Oczywiście to o ten niecały procent za dużo, ale nieraz miałem wrażenie, że pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć procent przypadków nikogo już nie interesuje. Reszta jest nieważna, bo nie dotyczy środowiska Kościoła? Czy to jest odpowiedzialne? Czy to jest wrażliwość? Często powtarzałem, że jeśli mamy w sposób odpowiedzialny podejść do problemów związanych z pedofilią – w jakimkolwiek środowisku – nie możemy lekceważyć żadnego, nawet najmniejszego, przejawu niewłaściwego zachowania wobec dziecka. Każde takie zachowanie winniśmy dostrzec i piętnować. Każde. Nieważne, czy dotyczy zespołu grającego w piłkę siatkową, czy dzieci śpiewających w chórze chłopięcym – to absolutnie nie ma znaczenia. Działania na rzecz pomocy i ochrony dzieci, nad którymi pracuje obecnie z zespołem Adam Żak SJ, mają największy sens wtedy, jeśli obejmą wszystkie środowiska. I Kościół jest jednym, ale nie jedynym środowiskiem.
 
Środowiska kościelne to niejedyne, w których dochodzi do nadużyć, ale jednak to środowiska szczególne…
 
To prawda, ze względu na zasady, które Kościół głosi. Oczywiście. Ale dziecko skrzywdzone przez trenera czy dziecko skrzywdzone przez osobę duchowną będzie tak samo okaleczone na resztę życia. Musimy pomóc i jednemu, i drugiemu.
 
Czy „rzecznik idealny” winien być jedynie tablicą ogłoszeń przekazującą fakty, czy raczej interesującym rozmówcą i osobowością medialną?
 
Sam kiedyś pracowałem w radiu diecezjalnym, pisałem artykuły dla tarnowskiego „Gościa Niedzielnego” i wiem, że lepiej rozmawiać z kimś, kto ma interesujące informacje i umie je w ciekawy sposób przekazać, z kimś, kto powie coś nowego. Cieszyłem się, kiedy zaproszony gość chciał przyjść do studia, chciał rozmawiać, do rozmowy się przygotował i umiał mówić na „zadany temat” prosto, a jednocześnie ciekawie. Takiemu rozmówcy byłem wdzięczny, bo on mi pomógł. I to była moja naczelna zasada: rzecznik jest przede wszystkim po to, żeby pomóc dziennikarzom. A po drugie, jest też po to, by w miarę prostym językiem, w sposób zrozumiały wyjaśniać, o co chodzi w danej kwestii. Mając dostęp do potężnej ilości informacji, trzeba umieć wybierać te, które są najistotniejsze, i przekazać je dziennikarzom. Tego trzeba się uczyć. To nie jest wiedza wlana.
 
I ja też się tego uczyłem. Pamiętam doskonale pierwsze tygodnie mojej pracy jako rzecznik. Poprosiłem wtedy o wskazówki Ewę Hołubowicz z Informacyjnej Agencji Radiowej. Powiedziałem jej: „Proszę zwracać mi uwagę, ja się nie obrażę”. I ona to robiła. To była zresztą świetna, bezpardonowa dziennikarka, niestety już nieżyjąca. W IAR zajmowała się Kościołem i tak zwaną kulturą wysoką. Ceniła prawdę i tylko prawdę, i do tej prawdy potrafiła dotrzeć. Zresztą środowisko dziennikarzy z tego powodu bardzo ją ceniło.
 
A wracając do pracy rzecznika prasowego, myślę, że ważny jest też pozytywny stosunek do dziennikarzy. Rzecznik nie może traktować ich jak nieraz traktuje się petentów w urzędzie, trzymając ich za drzwiami. Dziennikarz przychodzi po informację, którą chciałby przekazać dalej. Jeśli się to zrozumie, współpraca z mediami całkiem dobrze się układa. Przynajmniej takie są moje doświadczenia.
 
A jak układała się Księdzu współpraca z pracodawcami? Czy biskupi nie traktowali Księdza jak tarczy, która miała ich chronić przed atakami dziennikarzy? Czy biskupi rozumieli, jaka jest rola rzecznika?
 
Najwięcej mogę powiedzieć o tych, z którymi najdłużej współpracowałem i jednocześnie spotkaliśmy się z najtrudniejszymi tematami. Doskonale czuli media obecny abp Stanisław Budzik i prymas Polski abp Wojciech Polak. Gdy mieliśmy bardzo trudne kwestie do rozwiązania, zawsze mogłem liczyć na dyskusje z nimi, otrzymywałem tyle informacji, ile potrzebowałem. Byli bardzo otwarci. Mieli ogromne zrozumienie ducha i potrzeb mediów.
 
Biskup Wojciech Polak stworzył radę medialną. Byli w niej dziennikarze, specjaliści od public relations, fachowcy z różnych mediów. Jako sekretarz generalny pytał ich o różne kwestie, ale też postępował według wskazówek tejże rady. Słuchał i korzystał z usłyszanych podpowiedzi. W czasie spotkań rady z biskupem powstały zasadnicze rozwiązania wykorzystywane w komunikacji z mediami, na przykład w sprawie pedofilii: mnóstwo analiz, planów co do kolejnych kroków. To była praca wielu osób, przede wszystkim specjalistów od public relations, bo właśnie PR to nic innego jak dobre komunikowanie się z otoczeniem. Piarowcy to nie są szarlatani, którzy z prawdy zrobią nieprawdę i odwrotnie. To w tym zespole, gdy była największa zawierucha medialna w sprawie pedofilii, zapadła między innymi decyzja dotycząca tego, że gdziekolwiek nas zaproszą na rozmowę, nieważne, kto i ile razy – idziemy i rozmawiamy. Media w pewnym momencie były nawet tym zaskoczone, bo temat nie był prosty, a myśmy nigdy nie mówili „nie”.
 
Muszę też wspomnieć o nuncjuszach apostolskich w Polsce: abp. Józefie Kowalczyku i abp. Celestino Migliore. W nuncjaturze przesiedziałem dziesiątki godzin na różnego typu analizach. To było dla mnie szalenie ważne źródło informacji. Jeśli otrzymywałem zaproszenie do nuncjatury, wiedziałem, że idę po ważną informację. Ale były też momenty, kiedy pojawiał się problem i trzeba było znaleźć jakiś sposób zaprezentowania go. Abp Józef Kowalczyk i abp Celestino Migliore byli dla mnie niezwykłymi nauczycielami ze względu na znakomitą dyplomację watykańską, którą reprezentowali. Mieli szeroki ogląd sytuacji, a to również u mnie poszerzało wiele horyzontów. Współpraca z nuncjaturą była dla mnie bardzo cenna. Trwała jeszcze jakiś czas, nawet gdy już nie byłem rzecznikiem.
 
Dyplomacja i wyczucie mediów idą więc w parze…
 
Niektóre nasze działania i analizy nie ujrzały światła dziennego, ale były szalenie potrzebne. Dzięki nim udało się uniknąć wielu niepotrzebnych „bomb medialnych”. W Episkopacie, nuncjaturze czy w Ordynacie Polowym powstawały zespoły, które dzieliły się swoimi spostrzeżeniami i analizami. Szereg spraw nie stawało się „bombą medialną”, ponieważ pracowaliśmy nad nimi odpowiednio wcześniej, by je rozbroić. Nie zamykaliśmy oczu ani uszu na problemy, ale przez wiele miesięcy intensywnie szukaliśmy sposobów reakcji na nie. Nieraz były to prace, o których wiedział bardzo wąski krąg osób. Jeden z konsultantów, mec. Michał Kelm, szereg razy żartował: „Nigdy sobie tego ksiądz nie wpisze do CV”.
 
Wymowne milczenie… Chciałbym jeszcze na koniec zapytać o „życie duchowe” rzecznika prasowego. Czy miał Ksiądz w tamtym czasie jakieś „słowo”, które niosło umocnienie?
 
Jeden cytat z Pisma Świętego ciągle mi towarzyszył i nadal często go sobie powtarzam. To fragment z Listu św. Jakuba: „Wprowadzajcie […] słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie. Jeżeli bowiem ktoś przysłuchuje się tylko słowu, a nie wypełnia go, podobny jest do męża oglądającego w lustrze swe naturalne odbicie. Bo przyjrzał się w lustrze, odszedł i zaraz zapomniał, jakim był” (Jk 1, 22-24).
 
Ta nauka św. Jakuba zawsze leżała mi na sercu. Poza tym miałem też takie przeświadczenie, że dzień zaczęty od modlitwy będzie dobrym dniem, że wszystko dobrze pójdzie. Bardzo lubiłem poranki, kiedy nie było telefonów, kiedy miałem wyłączony komputer i panowała cisza… W tej ciszy najlepiej mi się pracowało, modliło. Potem wyciągałem kartkę papieru i pióro… Wtedy powstawały najlepsze pomysły. Tak pisałem habilitację – rano, pisząc piórem. Kilka razy w swoim życiu miałem okazję mieszkać w klasztorach i za każdym razem doceniałem w nich dwie rzeczy: właśnie ciszę i wartość życia wspólnotowego. Byłem we wspólnocie, ale jednocześnie mogłem wejść do swojego pokoju i tam pomodlić się, pomyśleć, popracować…
 
„Wprowadzajcie słowo w czyn” – to zdanie miałem zawsze w głowie. Wychodząc do dziennikarzy, chciałem móc spojrzeć im prosto w oczy z przekonaniem, że to, co mówię, zawsze mogę zamienić w czyn, bo mówię prawdę, bo mówię, jak jest. Powtórzę: rzecznik – nigdy – nie – może – kłamać. Myślę, że dziennikarze po kilku latach współpracy ze mną dostrzegli moje starania i mieli do mnie zaufanie. Sam zresztą to czułem, choć wtedy nie umiałem jeszcze tego zdefiniować. Widzę to dopiero teraz, po latach. Dlatego wydaje mi się, że rzecznik nie powinien pracować jedynie przez jakiś krótki czas. Musi zdobyć doświadczenie i zaufanie, a to wymaga czasu. Nie można jednak też przesadzić w drugą stronę…
 
Może to zabrzmi dziwnie, ale był czas, że Kościół dla wielu miał twarz Księdza.
 
Nieraz w pociągu ktoś w przedziale mi się przyglądał i mówił: „Skądś księdza znam. Nie był ksiądz u nas wikarym?”…
 
Dwanaście lat to dużo.
 
Jak od pierwszej klasy szkoły podstawowej do matury. W pewnym momencie zadałem sobie pytanie: czy chcę dalej być rzecznikiem prasowym. Wiedziałem, że takie pytanie zadadzą mi przełożeni, gdy będzie się kończyć moja kadencja rzecznika. Więc chciałem najpierw sam sobie odpowiedzieć na tę kwestię.
 
Można się wypalić.
 
To jedno, ale ja miałem inną motywację. Od 2010 roku zostałem zaproszony na UKSW i prowadziłem zajęcia ze studentami. Chciałem bardziej zaangażować się w pracę z nimi, mieć dla nich więcej czasu. Miałem wieloletnią praktykę i moi studenci doskonale czuli, że nie jestem tylko teoretykiem, że za tym, co mówię, stoi doświadczenie. Więc sobie powiedziałem – gdy skończy się kadencja, zakończę pracę jako rzecznik. Teraz „słowo zamieniam w czyn” – uczę innych, korzystając z kilkunastoletniej praktyki.
 
Rozmawiał Jacek Siepsiak SJ
Życie duchowe Wiosna 84/2018 
 
 



Pełna wersja katolik.pl