logo
Sobota, 20 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Agnieszki, Amalii, Teodora, Bereniki, Marcela – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Praca zbiorowa
Kościół, wojna, Irak
Wydawnictwo Rafael


(C) Dom Wydawniczy Rafael

Cena 12 zł.

 

 

 


 
 

 


 

Wojna, moralność i zdrowy rozsądek (cz. II)
(c.d. rozmowy z ks. prof. Tadeuszem Ślipko SJ)

Jeżeli chodzi o wojnę USA z Irakiem, to znany amerykański filozof i teolog Michael Novak napisał ostatnio, że Stany Zjednoczone mają nie tylko prawo do samoobrony i wszczęcia wojny w obliczu potencjalnego zagrożenia swojego kraju i całego świata, ale nawet moralny obowiązek. Czy to nie jest swego rodzaju nadinterpretacja pojęcia wojny sprawiedliwej?

Trudno nazwać to moralnym obowiązkiem. Mają prawo. Obowiązek mieliby wtedy, gdyby byli panami wszystkich narodów, a przecież uznają jeszcze suwerenność innych państw. Amerykanie musieliby być jak Rzymianie, w chwili gdy byli panami jedynego ówczesnego cywilizowanego świata. Wtedy Imperium Rzymskie było moralnie odpowiedzialne za należące do niego prowincje. Ale Amerykanie nie są w tym sensie panami świata. Wystarczy im uprawnienie, nie ma potrzeby mówić o obowiązku.

Pojawiają się dziś także opinie, że gdyby USA obecnie zaatakowało Irak, byłaby to jednostronna wojna; że atak ten będzie niesprawiedliwy i niesłuszny, jeśli Amerykanie nie dostaną na to zgody społeczności międzynarodowej.

Nie jest to prawdą. ONZ nie znosi bowiem zasady suwerenności państwa. Państwo może działać dalej we własnym imieniu.

Stany Zjednoczone nie muszą mieć zatem zgody ONZ, aby podjąć działania wojenne...

Oczywiście, że nie muszą. ONZ musiałby mieć jurysdykcyjne uprawnienia do kierowania polityką poszczególnych państw, a takich nie posiada. Jeżeli państwa zgrupowane w ONZ byłyby członkami jakiejś wyższej organizacji, to na podjęcie działania przez jedno z nich musiałaby być zgoda jednostki nadrzędnej. Tymczasem w ONZ państwa te są tylko równoprawnymi i równorzędnymi partnerami. Porozumienie to nie daje zatem prawa do rozstrzygania kwestii suwerennych decyzji poszczególnych państw członkowskich. Dla USA jest oczywiście wygodniej i lepiej propagandowo taki mandat i takie poparcie otrzymać. Wchodzą w to bowiem kwestie współdziałania, finansowania akcji zbrojnych czy ewentualnej pomocy.

Rząd Polski nie czekał jednak na rozstrzygnięcie sprawy przez ONZ i poparł Amerykanów.

Deklarację lewicowego rządu uważam za zupełnie niepotrzebną. Po co nas wciągać w tę wojnę? Polityka taka jest niezgodna z interesem państwa i bierze pod uwagę jedynie prywatny interes rządzących. Kryptokomunistyczny reżim całkowicie podporządkowuje się Ameryce, licząc że w przyszłości będzie miał z tego jakieś profity. Z jednej strony jestem zdecydowanie przeciwny jednostronnemu spojrzeniu na wojnę z Irakiem, a z drugiej strony całkowicie nie godzę się z absolutnie nieusprawiedliwionym pchaniem naszego państwa i społeczeństwa w awanturę iracką. Takie działanie jest niepotrzebne i szkodliwe. Nie tylko może ściągnąć na nasz kraj terrorystów, ale ponadto zdecydowanie popsuć nasze stosunki z krajami arabskimi w sprawach handlu i nawiązywania kontaktów. Przypuśćmy bowiem, że nie wejdziemy do Unii Europejskiej, a co więcej, Unia zastosuje w stosunku do nas jakieś restrykcje. Wówczas naszym atutem mogą być kontakty właśnie z tymi państwami.

W klasycznych definicjach mówi się, że do wszczęcia wojny uprawiona jest tylko władza, która ma autorytet. Jak jest w przypadku dyktatur, gdzie mandat społeczny do sprawowania władzy jest dosyć wątpliwy. Czy dyktator lub - co więcej - tyran może mieć autorytet potrzebny do zainicjowania wojny?

Zależy to od tego, o jakim tyranie czy dyktatorze mówimy. Dyktator w swoim pierwotnym etymologicznym znaczeniu, na przykład dyktator w Rzymie, był człowiekiem wyznaczanym przez senat w sytuacjach krytycznych, gdy potrzebne były szybkie, zdecydowane działania. Tak było choćby w czasie wojny z Kartaginą. Pod tym względem Rzymianie mieli zmysł polityczny. Senatorowie wiedzieli, że nie ma się co kłócić, tylko trzeba wyznaczyć jednego człowieka, który weźmie na siebie odpowiedzialność za decyzje podjęte podczas wojny.

Ale taki dyktator miał przecież pełne prawo rozstrzygania o wojnie, bowiem władzę przekazał mu senat, który z kolei miał poparcie ludu. Uzyskał on zatem społeczny mandat potrzebny do sprawowania swej funkcji. Później z dyktatorami było inaczej...

Mówiłem o rzymskiej dyktaturze, lecz może być też taka sytuacja, że społeczeństwo jest zagrożone przez jakiegoś tyrana, ale po to, aby się bronić, doprowadza do powstania pod wodzą dyktatora. Kwestia, czy dyktator taki prowadzi wtedy wojnę sprawiedliwą czy też nie, zależy od tego, jak on postępuje. Mamy taki przykład w historii - dyktatura Francisco Franco w Hiszpanii. Franco - w moim przekonaniu - nie był wcale dyktatorem w sensie kogoś narzuconego narodowi. Był przecież człowiekiem, który obronił Hiszpanię przed komunizmem, przed despotyzmem zbrodniczej ideologii. Co więcej, uznawał prawa, dążył do narodowego pojednania, a po wojnie chciał uzdrowić społeczeństwo wewnętrznie skażone potężnymi nurtami nienawiści, walki i zawziętości. Nie można stawiać go w jednym szeregu ze Stalinem czy Hitlerem.

Tak, ale z drugiej strony to socjaliści i komuniści mieli wówczas władzę i Franco był dla nich "złem wcielonym".

Ale przecież ci sami komuniści, uważając Stalina za ojca narodu, działali na szkodę Hiszpanii i de facto dążyli do poddania jej moskiewskiemu tyranowi. Nie można stwierdzić, że to, co wówczas robili - uznając, iż było to z ich punktu widzenia słuszne - było słuszne w wymiarze narodowym czy uniwersalnym. Żeby oceniać tę sytuację, potrzebne są kategorie szersze, uniwersalne. Komuniści okrutnie mordowali wszystkich, którzy się im sprzeciwiali, a ich rządy były pasmem terroru i zła. Franco natomiast takich metod, o ile mi wiadomo, na szeroką skalę nie stosował. Nie można zatem powiedzieć, że nie działał na rzecz własnego państwa. To on bronił słusznej sprawy, sprzeciwiając się międzynarodowej dyktaturze komunistycznej, dyktaturze zbrodni. Wojna wypowiedziana przez gen. Franco komunistycznej dyktaturze była jak najbardziej sprawiedliwa i moralnie uzasadniona.
Podobnie jak w Hiszpanii, także u nas w czasie komunistycznych rządów wymordowano kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy AK. Ci, którzy to zrobili, byli zbrodniarzami, i powinni zostać postawieni przed sąd, a tego nie uczyniono.

Dotychczas mówiliśmy o moralności decyzji podjęcia akcji zbrojnej. Porozmawiajmy teraz o moralności procesu jej prowadzenia. Przypuśćmy, że jakieś państwo dokonuje agresji. Jeśli uda się mu pokonać agresora, z reguły przystępuje do kontrataku. Pojawia się wówczas - o czym już wspominaliśmy - problem proporcjonalności działań wojennych. Jaka jest granica uzasadnionej moralnie odpowiedzi na agresję?

Granice moralności działań wojennych można ogólnie określić w oparciu o podany przez św. Tomasza warunek bona intentio. Z tego warunku wypływa zasada umiaru w stosowaniu środków wojennych. Można ich zastosować tyle, ile jest konieczne. Wszelkie nadmierne represje nie są moralnie usprawiedliwione. A zatem można prowadzić wojnę sprawiedliwą, ale metodami niesprawiedliwymi. Można też później nowy powojenny status tworzyć metodami niesprawiedliwymi. Wojna, która była moralnie sprawiedliwa, może przerodzić się w wojnę niemoralną. Na przykład to, co Niemcy robili po wybuchu wojny z Sowietami, było moralnie złe. Oni traktowali sowieckich żołnierzy w niewoli jak dzikie zwierzęta. Nie znali żadnej litości. To zresztą - między innymi - było przyczyną niemieckiej klęski. Informacje o tym, jak okrutnie traktują sowieckich jeńców, przenikały przez front i sprawiały, że tężała obrona sowieckiej armii. Sowieci nie poddawali się później tak łatwo, jak działo się to na początku tej wojny. A dlaczego? Bo zastosowane przez Niemców metody były niemoralne. Tymczasem Niemcy mogli przecież brać jeńców do pracy; oni by mieli z tego korzyść, a jeńcy zabezpieczone prawo do życia.

Bardziej humanitarne działania wojenne być może zmieniłyby obraz tej wojny. Interesujące jest to, że szykując się do ataku na Irak, Amerykanie już dziś przygotowują się do przyjmowania jeńców, formowania ich w kolumny itd. Te działania wskazują, że nie będą dążyć do zrównania Iraku z ziemią i wymordowania wszystkich jego mieszkańców. Wygląda na to, że sposób traktowania cywili i jeńców nieco się dziś zmienia na lepsze...

Mam nadzieję, że tak.

Nadrzędnym celem działań wojennych nie jest bowiem odwet, lecz przywrócenie pokoju.

Tak. Wojny właśnie w tym celu winny być prowadzone, ale jeszcze przed ich podjęciem powinny być wykorzystane wszystkie możliwości przywrócenia pokoju. Temu służy presja organizacji międzynarodowych, naciski innych państw, misje mediacyjne, wezwania pokojowe itd. A podczas samych działań należy bezwzględnie kierować się kryterium umiaru. Nie wolno wyładowywać całej swojej nienawiści i niszczyć wszystkiego, co tylko w zasięgu możliwości się znajduje. Niszczenie obiektów wojskowych - owszem, w wielu przypadkach nawet powinno się to zrobić. Pastwienie się nad ludnością cywilną - zdecydowanie nie. Co więcej, pewne rodzaje broni, jak atomowa, biologiczna i chemiczna, które mogą niszczyć całe społeczeństwa, są same z siebie złe i ich użycie, nawet w celu obrony, będzie zawsze moralnie złe.

To, co Amerykanie zrobili w Hiroszimie i Nagasaki nie było moralnie uzasadnione?

Oczywiście, że nie. Gdyby zrzucili te bomby na jakąś wyspę zajmowaną wyłącznie przez wojsko i w ten sposób pokazali Japończykom, że mają taką broń, to bym jeszcze zrozumiał. Ale zrzucenie ich na miasta i zabicie kilkuset tysięcy ludzi w moim przekonaniu było absolutnie moralnie niedopuszczalne. Amerykanie przesadzili. Mogli w inny sposób nastraszyć Japończyków. Co więcej, zrzucając je, o mały włos nie doprowadzili do eskalacji konfliktu. Kiedy spadła druga bomba, Japończycy wezwali fizyków i pytali ich, ile czasu zajęłoby im wyprodukowanie takiej broni. Na szczęście dla świata byli oni dopiero w stadium doświadczeń i potrzebowali na to kilku lat. Gdyby Japończycy mogli szybciej mieć taką broń, nie poddaliby się i pewnie odpowiedzieliby tym samym.

Dziś mówi się znowu powszechnie o pokoju. Ksiądz profesor powiedział już, że nie popiera przekonania, iż każda wojna jest zła. Czy pacyfizm jest zatem moralny i słuszny? Co z ideą rozbrojenia? Nieżyjący filozof o. Bocheński pisał, że twierdzenie, iż można zachować pokój likwidując potencjały militarne, jest jednym z zabobonów związanych z pacyfizmem.

Wola zachowania pokoju jest jak najbardziej słuszna, ale nie sądzę, żeby to był pacyfizm. Pacyfizm nawołujący do tego, żeby zaniechać wszelkiej obrony, nie jest słuszny. Potępiam taki pacyfizm, który nie znajduje żadnych racji dla prowadzenia wojny.
Nie wiem, czy byłoby możliwe zlikwidowanie wszelkich militarnych potencjałów, lecz wydaje mi się, że jest to nierealne. Wówczas inne siły byłyby zdolne wywierać terror, i to nie tylko militarny, i nie byłoby przeciw nim żadnych sposobów obrony. Sądzę, że aby idea rozbrojenia miała sens, musielibyśmy żyć w jakimś globalnym społeczeństwie, w imperium na kształt starożytnego Rzymu.

-----------------------------------

Ew. ostatnie pytanie, choć Ks. Prof. nie chciałby, żeby było one włączone.
Czy Jezus walczyłby z Irakiem?

Pana Jezusa nie ma co wciągać w takie sprawy. Święte rzeczy zostawmy w spokoju. Sancta sancte - do świętych rzeczy podchodzić należy w sposób święty i godziwy. Po to Jezus dał nam rozum, żebyśmy się sami zastanawiali i dochodzili do takich lub innych konkluzji, ożywieni zawsze duchem szukania tego, co słuszne i co służy powszechnemu dobru.

 Rozmawiał: Henryk Bejda


 



Pełna wersja katolik.pl