logo
Sobota, 07 grudnia 2024 r.
imieniny:
Ambrożego, Marcina, Sobiesława – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
s. M. Tomasza Potrzebowska CSC
Jak Bóg dziś zbawia ludzi pogrążonych w nałogach?
Obecni
fot. Jonnathan Gutiérrez | Unsplash (cc)


Z Rafałem Porzezińskim rozmawia s. M. Tomasza Potrzebowska

 

Jezus uzdrawiał i uwalniał. Ludzie, którzy Go spotykali, doświadczali Jego działania. Jakie jest twoje doświadczenie? Jak Pan Jezus dziś zbawia ludzi uzależnionych?


Myślę, że nie różni się to niczym w kontekście całej historii zbawienia. Nadal jest tak, że jeśli tylko zapragniemy wolności i szczęścia, to one są bliżej, niż myślimy. Oczywiście XXI wiek zaproponował ludzkości bardzo wiele nowych sposobów utraty wolności.

 

Natomiast świadomość transcendencji i realnego życia duchowego jest dzisiaj bardzo skutecznie zasypywana różnego typu „rozweselaczami”, które zamiast budować w nas trwałe szczęście, dają nam tylko jego iluzję, często proponując ścieżki z pozoru łatwe i przyjemne, a w efekcie bardzo toksyczne i wrogie temu, za czym tęsknimy, czyli odrywające nas od miłości. Niemniej, Pan Bóg doskonale sobie radzi z każdym, który pragnie być uratowany.

Nie jesteśmy pozostawieni sami sobie tylko dlatego, że świat dziś oszalał i ci, którzy mówią prawdę, są uważani często za ludzi oszalałych z nienawiści albo oderwanych od rzeczywistości. Świat jest dziś napędzany lękiem i zyskiem. Wielu korzysta na tym, że tracimy wolność, że się uzależniamy, zwłaszcza od konsumpcji, idol mamona, złoty cielec utuczył się niebotycznie w nas, na naszych rozbuchanych apetytach.

 

Natomiast nie ma dla mnie cienia wątpliwości, że Pan Bóg nadal jest czujny i bliżej nas niż myślimy. I nigdy nas nie zostawia, tylko jest dokładnie w tym miejscu, gdzie to my Go porzuciliśmy, i czeka na pierwsze wołanie o pomoc. Spotkałem na swojej drodze setki ludzi, którzy z tego wołania skorzystali i często nie wierząc nawet, że po drugiej stronie jest Ktoś, kto słucha, ale okazało się, że to wołanie było wystarczające, żeby w ich życiu dokonała się całkowita zmiana, często trwała.

 

Nie zawsze oczywiście, no bo jesteśmy tak wymyśleni, że zawsze mamy wolny wybór, często sami z niego rezygnujemy, uzależniając się. Wtedy już trudno jest mówić o wolnym wyborze, jest tylko przymus, ale gdy odzyskujemy wolność i tę świadomość, że w naszych rękach jest bardzo wiele, że wiara bez uczynków jest martwa, jak pisze św. Jakub, to wówczas ta współpraca z łaską jest możliwa niezależnie od tego, ile przegraliśmy dotychczas w życiu i czy mamy lat 20 czy 90, to jest możliwy ratunek.

 

Wolność przyniósł nam Jezus, w Ewangelii czytamy, że jeśli On, Syn Boży, nas uwolni, będziemy rzeczywiście wolni. Jakie jest doświadczenie spotkania z Jezusem tych ludzi, których spotykasz i zapraszasz do programu?

 

Bardzo różne. Nie wszyscy w ogóle umieli powiedzieć do Niego po imieniu. Wielu wołało: jeśli w ogóle jesteś, to działaj! Udało mi się przez te lata spotkać bardzo wiele osób, które z życia byle jakiego, czy wręcz szkodliwego, często śmiercionośnego, nie tylko dla nich samych, ale także dla ich bliskich, i to nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu, wychodzili na takie wyspy całkowicie bezpieczne, powiedziałbym święte, na takie szczyty, które wydają mi się dzisiaj niedostępne dla mnie, a dla nich są już oczywistością, czyli miejsca prawdziwego spotkania i przebywania wspólnie z Panem Bogiem we wszystkich wydarzeniach życia.

 

Takich historii poznałem bardzo wiele. Ludzie, którzy naprawdę w swoim antydorobku mają potworne rzeczy: zasłużone wieloletnie odsiadki w więzieniach, dziś są wierni we wszystkim, czyli nawet jadąc samochodem, gdy mają ograniczenie do 50 to jadą 49, nigdy 51, i na tym prostym przykładzie sami sobie też udowadniają, że jest możliwa współpraca z łaską, że to nie jest tak, że raz pobłądziwszy, już zawsze muszę błądzić, że przeciwnie, Pan Jezus przyszedł tutaj przede wszystkim dla tych, którzy się źle mają.

 

Nie umierał na krzyżu za tych, co są dobrzy i wspaniali, choć umarł za wszystkich, ale przecież nie dlatego, że byliśmy szlachetni, ale dlatego właśnie, że się pogubiliśmy. W tych historiach, o których opowiedziałem za sprawą naszych gości w cyklu „Ocaleni”, najpierw w radio, potem w telewizji – to już pewnie ponad 500 historii, od kiedy zacząłem się zajmować tym tematem, to niemal zawsze ratunkiem jest osobowa Miłość, Ktoś potężniejszy od nas, kto wkracza i wzmacnia. I nawet jeżeli na pierwszym etapie On nie jest rozpoznawany jako Bóg w Trójcy, czy też jako Jezus obecny w Najświętszym Sakramencie, to jest rozpoznawany przy tych kolejnych etapach wychodzenia ze swoich złych nawyków.

 

Przede wszystkim w zadośćuczynieniu, co jest niewątpliwie nie tylko terapeutycznym bardzo ważnym aspektem, takim utwierdzającym nas w wolności i godności, przywracającym nam godność, to jest też warunkiem, jak wiemy, dobrej spowiedzi, często warunkiem porzucanym. To zadośćuczynienie bez Boga w zasadzie nie ma prawa się udać, bo albo skrzywdzi nas, albo jeszcze bardziej porani tych, do których z tym zadośćuczynieniem pójdziemy. Ta współpraca jest czymś nieodzownym i myślę, że intuicyjnie bardzo dobrze odkrywanym, nawet jeżeli mówimy o ludziach, którzy nie wychowywali się w miejscu, gdzie mogli Boga poznać, zaczerpnąć, wziąć przykład ze swoich rodziców czy rodziców chrzestnych, tylko szli trochę po omacku i przez własne cierpienia trafili w objęcia Tego, który jest lekarstwem na wszystko. On jest żywy i nigdy nie patrzy na nas ze zmarszczoną brwią.

 

Tak o tym myślę, że niezależnie od tego, jak bardzo błądzę dziś, czy bardzo błądziłem kiedyś, to zawsze te objęcia pełne miłości są dla mnie, są nieodwołalne. Niezależnie od tego, jak głupio będę postępował, czy postępowałem, to w sposób oczywisty Jego obecność jest i nie musimy Go nazywać po imieniu, żeby móc skorzystać z tej miłości, jeżeli tylko zdecydujemy się wybierać w zgodzie z Jego wolą, bo naprawdę Panu Jezusowi, jak sądzę, nie zależy na tym, żebyśmy Mu wyznawali miłość słowami, tylko żebyśmy zaczęli Go kochać realnie.

 

Mimo że jesteśmy czasem ludźmi z odzysku i to z takiego odzysku naprawdę po recyklingu solidnym, gdzie wszystko zostało już przez nas zgubione, stracone, zmarnowane, postradane, rodziny rozbite, a na naszym sumieniu ciążą naprawdę potężne grzechy. W takich sytuacjach może nawet jeszcze bardziej jesteśmy kochani i zapraszani do rzeczy wielkich, bo nie ma dla mnie cienia wątpliwości, że każdy z nas jest nieodzowny w planie Pana Boga. Oczywiście możemy ten plan zniweczyć w tym naszym małym ogródku, ale póki żyjemy, możemy z Nim zacząć od nowa współpracę. Jest taka pokusa, by bić się w pierś do końca życia, martwiąc się tymi godzinami, które zmarnowaliśmy na byle co. A któż ich nie ma na sumieniu? Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby spróbować do każdego dnia dodać trochę życia.

 

Nie ma szans, żebyśmy dodali dni do naszego życia, bo nie jesteśmy panami tego, kiedy stąd odejdziemy, ale na pewno możemy dodać życia do każdego dnia, nawet jeżeli dziś nam się wydaje, że wszystko zepsuliśmy, to pod koniec dnia zrobić coś takiego, co nas przybliża do tej Miłości. Ktoś powiedział, że jak nic nie zrobiłeś dobrze danego dnia, to chociaż dobrze umyj zęby, żeby mieć chociaż jeden sukces pod koniec dnia. I myślę, że to jest bliskie osobom, które wydeptują sobie na nowo ścieżkę wolności, po tych czasach spędzonych w labiryntach zniewoleń.

Jakie były twoje początki jeśli chodzi o zaangażowanie się w pomoc ludziom uzależnionym? Czy też doświadczyłeś zbawiającego działania Pana Jezusa?

 

Niewątpliwie. Cała moja historia toczyła się w niedużej odległości od Pana Boga. Miałem szczęście urodzić się w rodzinie, gdzie Pan Jezus był najważniejszy. Do dziś dla moich rodziców jest punktem odniesienia we wszystkim, co robią. Tak więc wzorce miałem bardzo dobre. To, że na pewnym etapie życia wolałem wybrać po swojemu, bo gdzieś ta społeczna nauka Kościoła wydawała mi się zbyt opresyjna dla młodego, dojrzewającego człowieka i wybierałem raczej głupio niż mądrze, nie zmienia faktu, że Pan Jezus czekał.

 

Przyszedł taki czas po dziewięciu latach mojej wielkiej wędrówki po bezdrożach głębokiego uzależnienia od hazardu, od narkotyków, od różnych rzeczy, które się w żaden sposób nie rymowały ze szczęściem, a dawały jedynie jego pozór, że nastąpił taki moment przebudzenia, wielkiej tęsknoty i powrotu do Kościoła tak na pełnej petardzie. Z codzienną Mszą Świętą, codziennym całym różańcem. Ten fakt, że Pan Jezus czekał i dał mi naprawdę bardzo wiele w pierwszych latach mojego powrotu do Niego, troszkę uśpił też moją czujność, bo myślałem, że niemal bez pracy, w sposób taki cudowny, zostanę przeniesiony z tego kręgu potępionych do kręgu świętych nieomal.

 

No i po 3,5 roku takiej euforii nagle znów zapracowałem na solidny powrót do uzależnienia. To był hazard. I właśnie wtedy, kiedy zorientowałem się, że bez pracy nie ma kołaczy, otrzymałem od kapłana, ojca Tomasza Aleksiewicza, dominikanina już świętej pamięci, taki nakaz w ramach pokuty, żeby chodzić na mitingi, czyli spotkania osób uzależnionych, mitingi Anonimowych Hazardzistów. I to właśnie tam, na tych mitingach, zacząłem poznawać program 12 kroków, który w swoim punkcie dojścia, po tym, jak uznamy bezsilność i staniemy się gotowi, żeby Bóg nas uwalniał z naszych błędów, i przede wszystkim zrobimy gruntowny obrachunek moralny i przejdziemy przez zadośćuczynienie, zachęca do tego, żeby móc się podzielić tym, co Pan Bóg w naszym życiu zrobił z tymi, którzy są tym zaciekawieni, którzy też cierpią. Może wpadli pod ten sam pociąg uzależnienia, pod który i my wpadliśmy?

 

No i tak było też w moim przypadku, a ponieważ od 1992 roku jestem dziennikarzem, to uznałem, że ta moja zawodowa droga nie musi i nie powinna nawet odbiegać od tego, co w moim odczuciu najistotniejsze, czyli od wspierania osób, które się uwikłały w różne uzależnienia, i wskazywania drogi rozwiązania, która może być różna, ale na pewno w tym dwunastokrokowym szlaku jest bardzo mocno utwierdzona prawdami Ewangelii. Myślę o błogosławieństwach, Dziesięciorgu Przykazań, które są mocno wpisane w ducha 12 kroków. Zacząłem najpierw w formie jakichś audycji radiowych, artykułów, które zacząłem pisać, później programu telewizyjnego, książek i filmów. Później zrobiłem studium na temat terapii uzależnień i zacząłem działać w zasadzie głównie na tej niwie.

 

Wszystkie inne zawodowe obowiązki, których nie porzuciłem, stały się jakby mniej ważne, bo różnymi rzeczami zajmowałem się jego dziennikarz: polityką, kulturą i społecznymi sprawami, to jednak dziś widzę, że moje główne zadanie na ten czas, to pomóc ludziom, którzy uwikłali się w uzależnienie, zobaczyć, że nie muszą być ludźmi zniewolonymi, że jest droga wyjścia. I co się okazuje? Okazuje się, że tych osób, które mają doświadczenie odzyskanej wolności, nawet w Warszawie, są tysiące. My, nałogowcy, nie jesteśmy na zawsze skazani, to nie jest dożywocie. Żaden nałóg nie jest dożywociem.

 

Nawet jak już jestem bankrutem życiowym pod każdym względem, to to nowe może się zacząć w każdej chwili. Pewnie, że to nie będzie od razu czerwony dywan prosto do bezpiecznej i szczęśliwej przystani, ale będzie to radykalna zmiana, bo pierwszy dzień, w którym przestaję się zabijać i przestaję uciekać od woli Boga, to jest dzień, który można nazwać triumfem, triumfem człowieczeństwa, triumfem, który dobrze, jeśli zasadzi się na sakramencie pokuty i pojednania, bo przy nim żaden szatan się nie ostoi. Jeżeli dobrze przejdę przez pięć warunków dobrej spowiedzi, to naprawdę zaczyna się nowe i doświadczam tego po wielekroć.

 

A nałogi czają się wokół. No choćby korzystanie z mass mediów, zwłaszcza smartfonu, telefonu komórkowego. To jest coś, co absolutnie odbiera mi wielokrotnie wolność decydowania o sobie. Zabiera mi też okazję do rozwoju, w zamian dając jakąś iluzję relaksu czy czegoś, co może nawet nie jest niegodziwe, ale na pewno nie jest czymś najlepszym, co mógłbym robić w danym momencie. Mam doświadczenie wyprowadzenia z poważnego uzależnienia przez Pana Boga.

 

Czy to oznacza, że jestem dzisiaj człowiekiem wolnym? Nie, chyba. Nadal niestety wśród wielu różnych dróg bywa, że wybieram źle, ale to nie zmienia faktu, że codziennie szukam tego nawrócenia. Nawet jeśli czasem bez jakiejś wielkiej determinacji, trochę mimochodem, to nie tracę z oczu tego, że moja wolność jest łaską, z którą albo współpracuję i wtedy jej smakuję, albo jej się wyrzekam.

Czy według ciebie mechanizm wchodzenia w uzależnienia jest jakoś powiązany z brakiem wiary i relacji modlitewnej z Bogiem?

 

Może być, ale przede wszystkim jest brakiem zgody na siebie. To jest przede wszystkim źródło uzależnień, bo naprawdę jest masa ludzi, którzy nie mają kontaktu z Bogiem, a jednak żyją w sposób godziwy. Jestem przekonany, że jest bardzo wielu ateistów, którzy postępują szlachetnie i nigdy nie uzależnili się od niczego. Natomiast z pewnością więź z Bogiem bardzo utrudnia wejście w uzależnienie.

 

No bo jeżeli mam żywą relację z Kimś, kto mnie kocha, to też jestem jakoś nastawiony na to, co On do mnie mówi. Czy poprzez Słowo każdego dnia, czy poprzez takie po prostu poruszenia sumienia, które w niezepsutym moralnie umyśle na pewno są bardziej czytelne. Trzeba dużo więcej trudu, by złamać swoje przekonania, swoją hierarchię wartości, gdy się tę hierarchię wartości buduje na Panu Bogu. Na pewno odpowiedź na to pytanie brzmi: tak, ale z drugiej strony, nie to jest głównym źródłem uzależnień, że ja nie mam więzi z Bogiem, tylko to, że nie mam więzi ze sobą.

 

Oczywiście pytanie brzmi: czy jestem w stanie zrozumieć siebie bez Boga? Nie wiem, być może nie. Natomiast na pewno pierwszym powodem, dla którego uciekamy w uzależnienia, jest fakt niezgody na siebie i fakty z mojego życia i niechęć przeżywania tego życia, niechęć czucia w ogóle. To takie pragnienie, by uczucia, które w sposób oczywisty, przy różnych niepowodzeniach są niechciane, nieprzyjemne, niemiłe, jak lęk, smutek, złość, samotność – te wszystkie uczucia, jeśli ich nie potraktujemy jako istotnego komunikatu do odzyskania właściwego kierunku działań, to mogą stać się zarzewiem czy też rozrusznikiem do tego, by uruchomić jakieś „zakłócacze” uczuć, czyli żeby nie czuć i abym nie czuł tego, co realnie mnie ratuje przez swój dosadny komunikat: nie idź tą drogą (stąd lęk), nie tkwij w tym, w tej relacji (stąd smutek). Jeśli to stłumię w taki sposób, jaki jest mi wygodny, czyli: alkohol, narkotyki i hazard, nadmierną pracę czy właśnie ucieczkę w ten smartfon, seks, cokolwiek, to wtedy nie mam komunikacji ze sobą i ten nałóg będzie się rozwijał, bo to na krótką metę daje ulgę.

 

Przestaję myśleć o tym, co w moim życiu jest nie tak, bo te uczucia niechciane nie doskwierają mi już, bo zamiast tego czuję euforię, czy jakiś taki dziwny chillout, który jest pozorny, jest sztucznie, chemicznie wywołany, czy też przez endorfiny wygenerowane przez mój organizm na skutek na przykład kompulsywnego seksu, czy jakiejś ucieczki w pornografię, ale nie ma to już nic wspólnego z tą prawdą o tym, co dzieje się w moim sumieniu i w moim umyśle.

 

Stąd uzależnienia są czymś, co pewnie jest logiczną konsekwencją ucieczki od siebie, bo one ułatwiają, zwłaszcza na pierwszym etapie, przetrwanie tego dysonansu między tym, co moje serce mi podpowiada, że jest dla mnie dobre, czyli pokój duszy, pogodę ducha, a tym, co daje jakąś taką iluzję, taką sztuczną imprezę i sztuczny hałas, dym, w którym można się schować z tymi swoimi wyrzutami sumienia, a wreszcie na późniejszym etapie uzależniania wręcz wyrzec się swojego sumienia i zastąpić go jakąś antyideologią. To zresztą jest bardzo charakterystyczne, że osoby, które żyją byle jak, czyli pozostają pod wpływem wielu takich bodźców uzależniających, szkodliwych, toksycznych, bardzo często zmieniają swoje poglądy, znaczy, jakby dostosowują sposób myślenia, filozofię swojego życia do sposobu swojego działania.

 

Jest to znacznie łatwiejsze niż zmiana sposobu działania i dostosowanie go do swojej hierarchii wartości, która była bardzo poprawna, pozytywna: rozwój, miłość, relacje. To jest hierarchia wartości, których mało kto się chce tak na starcie wyrzec, ale jeśli to zaczyna bardzo doskwierać i stoi w jawnej sprzeczności z naszymi wyborami, z tym, co na co dzień robimy, to albo trzeba zadać sobie ogromnie dużo trudu, żeby zmienić sposób postępowania i zrezygnować z tego, co przyjemne i łatwe, na rzecz tego, co trudne, wymagające, ale za to godziwe, albo można zmienić sposób myślenia i nagle uczynić białe czarnym.

 

Bardzo często zniewolony umysł tak robi, stąd te wszystkie straszliwe niekiedy, a toksyczne ideologie opisywane literkami z plusem czy bez plusa, które stają się nagle orężem w walce o dusze świata. Filozofia cywilizacji śmierci, jak mówił Jan Paweł II, nie wzięła się znikąd. Ogromna część ludzi łapie się tych toksycznych ideologii po to, żeby spokojnie żyć w zgodzie ze swoim sumieniem, bo jeżeli tylu profesorów mówi, że dobrze jest próbować wszystkiego, że „rób, co chcesz”, to jest świetne przykazanie i naprawdę na tym polega wolność, to jeśli wyznaję taką ideologię, to działania, które prowadzą właśnie w ten świat zniewoleń, są z tym spójne, a zatem nie budzą tego dyskomfortu we mnie.

 

Wracając do tej myśli głównej, jest dużo łatwiej zmienić sposób myślenia niż sposób działania – bo w zasadzie, żeby zmienić sposób myślenia, to trochę trzeba się tam zasugerować tymi licznymi pracami pseudonaukowymi, często z palca ssanymi, ale atrakcyjnymi w przekazie i modnymi, natomiast zupełnie czym innym jest zmiana postawy – z lenistwa w taką codzienną służbę i to służbę jeszcze w dodatku z miłości. Co jest czasami działaniem heroicznym.


Pan Jezus pokazuje przebaczenie jako konieczny warunek otwarcia się na Jego łaskę. Czy widzisz, jak decyzja o przebaczeniu osobom, które daną osobę skrzywdziły, staje się początkiem uwolnienia?

 

Nie masz szans na pełne uwolnienie, nie ma szans na szczęśliwe życie, jeżeli masz w sobie nieprzebaczenie. Oczywiście jest to temat za długi, żeby go omówić, ale jeżeli jestem chrześcijaninem i mówię: „Ojcze nasz”, to zdaję sobie sprawę, że fragmentem tej modlitwy są słowa: odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Gdybym nie przebaczył, to by oznaczało, że skazuję siebie też na nieprzebaczenie.

 

Tak jest wprost to ujęte w tych słowach, które Pan Jezus nam podyktował. Oczywiście pojawia się wtedy wątpliwość, co z wybaczeniem osobom, które nadal są szkodliwe, toksyczne, złe, i tu pierwszym naszym obowiązkiem wynikającym z miłości do siebie, ale też i do tej drugiej osoby, jest obronić się przed krzywdą, którą ona wyrządza, i dopiero wtedy, kiedy ta obrona jest skuteczna, nie tylko konieczna, ale skuteczna, mogę mówić o przebaczeniu, bo faktycznie nie jest konieczna zmiana postawy tej osoby wobec mnie, żebym ja jej przebaczył.

 

Nie o to chodzi, żebyśmy naszym przebaczeniem umożliwiali ludziom bycie najświętszymi, bo nie taka jest funkcja przebaczenia. Ono jest dla nas. Brak przebaczenia jest czymś tak potwornie niezrozumiałym, jakby się nad tym głębiej zastanowić, bo to jest karanie siebie za nie swoje winy. To noszenie w sobie jakiegoś pokruszonego szkła, które ktoś pokruszył i które ktoś mi wsadził. Nie ma powodu, żeby się tym obciążać. Oczywiście może być w nas taka głęboka złość, gniew, wściekłość, nienawiść wręcz do osoby, która zadała nam czasem niepojęte krzywdy.

 

Muszę zdać sobie sprawę, że to moje nieprzebaczenie w niczym, tak naprawdę w niczym, nie zmienia jego sytuacji, ale całkowicie zmienia moją sytuację, czyli czyni mnie niewolnikiem tego właśnie nieprzebaczenia i naprawdę skazuje mnie na śmierć w kontekście modlitwy „Ojcze nasz”. Zatem absolutnie przebaczenie jest warunkiem koniecznym, żeby pójść dalej w tym procesie zdrowienia, żeby móc w ogóle myśleć o tym, żeby zadośćuczynić innym. Bardzo rzadko jest tak, że krzywda jest jednostronna. Oczywiście może to się zdarzyć.

 

Jestem w stanie sobie to wyobrazić, zwłaszcza w przypadku osoby maleńkiej, jakiegoś dziecka, które ma 2 latka. Trudno, żeby ono było w jakikolwiek sposób krzywdzicielem dla swojego kata, ale zwykle w relacji jest tak, że część odpowiedzialności jest po naszej stronie. Zanim zadośćuczyni się za ten swój procent winy, nawet jeżeli on ma niewielki udział w całym tym rozrachunku relacji między dwiema osobami, to ja jestem odpowiedzialny tylko za tę moją część zła, które w to wprowadziłem. Natomiast wybaczyć mam tę jego część.

 

Oczywiście czasem to się wydaje prawie niemożliwe, ale z drugiej strony, jest to na pewno w mocy każdego z nas i to jest coś uwalniającego w sposób ogromny. I też nie chodzi o to, żeby wybaczywszy, od razu popędzić do tej osoby, której wybaczyliśmy, z informacją, że wybaczyłem, bo to bardzo często są osoby niedojrzałe ani duchowo, ani emocjonalnie, ani psychicznie, ani mentalnie pod żadnym względem do tego, by usłyszeć tę prawdę.

 

Może kiedyś coś się w nich takiego zadzieje, że rzeczywiście zaczną się odbudowywać na nowo i wówczas przyjdą prosić nas o wybaczenie i wtedy, jeżeli mam w sercu to przebaczenie realne sprzed lat, mogę powiedzieć: słuchaj, nie mam co ci wybaczyć, bo ci dawno wybaczyłem. Jak dawno mi wybaczyłeś? 20 lat temu. 20 lat temu i dopiero teraz mi to mówisz? No bo dopiero teraz zasługujesz, by to usłyszeć, bo wcześniej to dla ciebie nic nie znaczyło, a dziś znaczy. Natomiast w naszych rękach jest to, czy wybaczymy czy nie.

 

Oczywiście pomoc Boga jest nieodzowna, bo te rany są czasami tak wielkie, że nie ośmielę się w takim krótkim wywiadzie nawet wspominać ich ciężaru i gatunku, ale nie ulega wątpliwości, że to jest tylko i wyłącznie w naszych kompetencjach. Pan Bóg może uzdolnić nas w jednej sekundzie, byśmy wybaczyli rzeczy, które się wydają być nie do wybaczenia, ale ich niewybaczenie, powtórzę to, co na początku powiedziałem, wyłącznie w nas godzi. To nie jest coś, czym jesteśmy w stanie zemścić się czy wywrzeć jakąś presję na tym krzywdzicielu.

 

Przeciwnie, to raczej wybaczenie może taką presję wywrzeć – presję pozytywną, nawet jeżeli nie jest wprost zakomunikowane, ale w samej postawie takiej gotowości ewentualnego kontaktu, gdy tam nastąpi przemiana, to te rzeczy są po prostu czytelne i myślę, że nie tylko na poziomie mentalnym, ale wszystko inne wyraźnie pokazuje, że to jest już inny ktoś, że już nie patrzy na mnie takim wilkiem. Danie przebaczenia to najlepsze, co możemy sobie samym dać w prezencie, nie sobie wzajemnie, choć też ma to dobre skutki, ale przede wszystkim jest ten skutek natychmiastowego uwolnienia z naszych łańcuchów, zrzucenia tego straszliwego ciężaru, jaki się wiąże z brakiem wybaczenia za nawet najpotężniejsze krzywdy.

 
Pan Jezus zostawił nam przykazanie, byśmy się wzajemnie miłowali tak, jak On nas umiłował. Czyli Jezus zaprasza, by żyć dla innych, nie tylko dla siebie, i jeszcze tak kochać innych, jak po ludzku jest niemożliwe, kochać, jak kocha sam Jezus. Ile problemów ludzkich jest związanych z zamknięciem się tylko w swoim egoistycznym świecie? Ile wyzwolenia dokonuje się, gdy osoba przestanie być dla samej siebie najważniejsza i ktoś drugi zacznie się bardziej dla niej liczyć?

 

To jest raczej pytanie do Pana Jezusa, bo któż by mógł to zbadać i zmierzyć, ile naszego bólu wynika z tego, że jesteśmy skupieni na sobie i że nie potrafimy tak naprawdę się kochać. To przykazanie miłości w żaden sposób nie zwalnia nas z kochania siebie samych i jestem przekonany, że w pierwszej kolejności, kiedy już uzyskamy pewność, że jesteśmy kochani przez Boga, uwierzymy w to, że jesteśmy przez Niego kochani, i zrozumiemy, że On jest jedynym źródłem miłości, że my nigdy tym źródłem nie będziemy, to w pierwszej kolejności mam zadbać o siebie, o wszystko to, co mnie dotyczy. Nie rzucać się, by ratować cały świat, nie iść na wolontariat, nie pędzić do więźniów, by nieść Dobrą Nowinę, tylko w pierwszej kolejności mamy odbudować siebie, czyli zadbać o to, co jest mi niezbędne do życia.

 

Gdy to się dokona, to owszem, wtedy mam podzielić się tą odkrytą i wypełniającą mnie miłością z tymi, którzy są najbliżej: z żoną, mężem, ojcem, matką, dziećmi, a potem dalej. Natomiast bez pokochania siebie nic się takiego nie zdarzy. To jest niemożliwe, by być taką ofiarą całopalną dla świata bez miłości do siebie. To będzie absolutnie próżne, destrukcyjne, wręcz dla nas zabójcze. Jezus Chrystus jest naszym Zbawicielem i On mógł nas ukochać tak, że nawet zapomniał o sobie, żebyśmy my żyli, ale nam mówi coś zupełnie innego: miłujcie Mnie, siebie i drugiego człowieka, nie pomijając siebie.

 

Myślę, że ogromna część naszych problemów bierze się z tego, że nie widzimy źródła miłości, czyli nie odkryliśmy Boga jako tego jedynego Dawcę prawdziwej miłości i zapominamy o sobie. Zwłaszcza kobiet to dotyczy, że jesteśmy w stanie naprawdę umierać dla innych, ale nie potrafimy żyć dla siebie. To jest, myślę, dużo większy problem niż egoizm jako taki. Ale oczywiście zasklepienie się na swoich potrzebach i niezauważenie potrzeb bliźnich – najpierw tych, co są bardzo, bardzo blisko, jest problemem, bo czasami jest nam łatwo być ofiarnym wobec głodujących w Afryce, czy wobec Ukraińców uciekających od wojny, a dużo trudniej kochać teściową, która jest bliżej, czy żonę, która jest wymagająca, czy dzieci, które są męczące itd.

 

Ta gradacja naszego czasu, bo jak mówił błogosławiony prymas Wyszyński: „czas to miłość”, czyli nie da się inaczej, niż przez dawanie i spędzanie czasu ową miłość ukazać, to jasne, jeżeli zasklepiam się w swoich egoistycznych jakichś tam potrzebach i całe dnie na nich się skupiam, to nic mi po tym, że odkryłem źródło miłości. Miłość to bardzo niezwykła, jedyna chyba rzecz na świecie, która łamie prawa matematyki, że tutaj następuje mnożenie przez dzielenie. Im więcej dasz, tym więcej dostaniesz. Ale przestrzegałbym przed zapominaniem o sobie. Zwłaszcza na pierwszym etapie odbudowywania wolności to jest bardzo ważne, bym o swoje potrzeby zadbał pod każdym względem, zanim radośnie poniosę tę miłość do tych, którzy na nią czekają.

A jeśli chodzi o bycie tu i teraz. Ile według ciebie problemów z nałogami zrodziło się w osobach, które tak mentalnie trwały w przeszłości, w doświadczonych krzywdach odrzucenia, nieakceptacji, różnych traum?

 

Myślę, że jest to stały problem nas wszystkich. To nie jest coś, co jest krótkotrwałym defektem. Kiedy prowadziłem warsztaty 12 kroków dla chrześcijan, to jednym z takich zadań, które zadawałem, było: spróbuj być dzisiaj tu i teraz przez 5 minut. Jeżeli to ci się uda przez 5 minut, to na drugi dzień bądź przez 10. A jeśli się uda na drugi dzień, to na trzeci dzień bądź 20 minut i tak dalej. Ale to nie jest proste, bo nawet nie chodzi o to, że rozpamiętujemy to, co było, i te nasze bóle, ale jesteśmy też niewolnikami przyszłości, czyli trwożymy się czymś, czego jeszcze nie ma, i jest to sytuacja bardzo dyskomfortowa.

 

Jakoś tak wyuczona, że niestety powszechna, że albo martwimy się tym, co martwe, czyli czego już nie ma, przeszłością, albo trwożymy tym, co może nigdy nie zaistnieć, czyli czymś niepewnym, przyszłością, zapominając o tej chwili, która jest. Pan Jezus sam się przedstawił jako Ten, który jest. Jestem, który Jestem. Jedyny moment, w którym mogę Go spotkać, to jest właśnie to teraz, które trwa. I tu spotkam Go albo nie. To nie jest tak, że to jest odwracalne. Nie, ta sekunda jest już nieodwracalna.

 

Mogę teraz Go spotkać, będąc tu i teraz, rozkoszując się tym momentem ze świadomością, że ten moment jest ograniczony, skończony, że zaraz przebrzmi, ale teraz trwa. I albo w tym momencie jestem w stanie spotkać Boga, z Nim współpracować, robić masę różnych rzeczy, albo nie, albo właśnie będę w tym zawieszeniu między przeszłością a przyszłością i oczywiście wtedy jadę na jałowym biegu i w ogóle nie żyję, tylko cały czas jest to jakiś rodzaj wegetacji. Ile problemów z tego się bierze?

 

Myślę, że wszystkie problemy z tego się biorą, że nie jesteśmy w stanie ucieszyć się tym, że jesteśmy i że On jest, i że możemy być tą świątynią Jego przebywania, tym szekina. To jest dostępne. Oczywiście ci, którzy tego smakowali od czasu do czasu, wiedzą, jak to jest piękne i karmiące, jednak nawet ci, może poza największymi mistykami, nie są w stanie stale chodzić w obecności Boga. Jak Noe, który chodził z Bogiem i stąd ta jego siła, żeby budować arkę, mimo że nie było żadnej wody w okolicy.

 

Pewnie czasem jesteśmy zdolni do tego, by jakąś arkę sklecić naprędce, ale, co do zasady, to myślę, że ogromna większość z nas jest każdego dnia na wiele, wiele, wiele godzin oderwana od tego przebywania tu i teraz, i właśnie tkwi w takim jakimś zaklętym kręgu wyrzucania sobie tego, co zaniedbaliśmy, i lękania się tego, co mnie czeka. Więc tak, bycie tu i teraz bardzo skraca drogę do wypełniania woli Bożej, bo jeżeli jestem w stanie Go spotkać tylko w tym momencie, który trwa, to jeśli w tym momencie nie jestem, to nie mam jak rozpoznać Jego woli. Mogę się domyślać, co najwyżej, czego On oczekuje.

Czy znasz świadectwa ludzi, którzy na swojej drodze wychodzenia z problemu uzależnienia przeżyli rekolekcje charyzmatyczne czy modlitwę charyzmatyczną i mają doświadczenie, że ktoś modlił się nad nimi o uzdrowienie czy uwolnienie?

 

Bez liku. Przypomina mi się jedno z takich zdarzeń. Niejaki Kogut, to jego ksywa, na nazwisko ma Sowa, wokalista zespołu Maria Nefeli, punkowiec uzależniony głęboko od heroiny, miał taki moment w swoim życiu, że już leżał w piwnicy półmartwy i jego nogi ropiały, a szczur zbliżał się, żeby go zjeść. Ocknął się na chwilę, rzucił czymś w tego szczura, szczur patrzył na niego swoimi czerwonymi oczyma, mówiąc: i tak będziesz mój. Jednak z tej piwnicy jakoś się wykaraskał. Koleżanka mu pomogła stanąć na nogi i takiego na pół podleczonego, troszkę podstępem, zabrała właśnie na rekolekcje charyzmatyczne. I on tam jechał jeszcze pod działaniem heroiny, czyli na takim zejściu, świadom tego, że jeśli nie weźmie kolejnej działki, to dopadną go straszliwe głody. Był człowiekiem zupełnie spoza Kościoła.

 

Na te radosne przywitania, które tam go spotkały, które słyszał ze wszech stron, że ktoś powiedział: „chwała Panu”, on odpowiadał dziewczynom: „chwała pani”, bo nie wiedział, o co chodzi. W ogóle był zupełnie oderwany od tej rzeczywistości duchowej i kiedy miał świadomość, że narkotyk już schodzi i że za chwileczkę będzie musiał poszukać jakiegoś autobusu, żeby wydostać się z tej wioski, jechać do miasta, kupić kolejną dawkę heroiny, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, po rozmowie z księdzem, postanowił jednak zostać jeszcze jedną noc, świadom tego, że skazuje się na potworne cierpienia, jak to przy zejściu narkotykowym, heroinowym.

 

I tamtej nocy była właśnie modlitwa o uwolnienie nad osobami, które się zdecydowały tej modlitwie poddać, i on tak trochę śmiechem, żartem tam uklęknął i zaczęto się nad nim modlić. I to, co się wydarzyło później w jego życiu, to przechodzi wszelkie wyobrażenia terapeutów i innych specjalistów od uzależnień, bo następnego dnia nie miał żadnego głodu narkotykowego. Nie miał zejścia, nie miał bólu, zjadł całe ciasto drożdżowe, a człowiek, który wychodzi z heroiny, nie jest w stanie przełknąć nawet łyżki mleka, a co dopiero zjeść kawałek chleba. To prawie niemożliwe.

 

A on bez żadnych konsekwencji fizycznych, oczywiście to wieloletnie branie heroiny odbiło się na jego zdrowiu w sposób ewidentny i na pewno ponosi konsekwencje do dziś, ale wówczas wyszedł z tego nałogu. Wrócił do Kościoła, założył rodzinę. Ma dziś chyba czwórkę czy piątkę dzieci, jest świetnym ojcem, człowiekiem, który bardzo dużo robi dla ludzi, którzy brną w jakieś uzależnienia. I takich historii oczywiście było dużo, dużo więcej, ale ta nasunęła mi się jako pierwsza, bo jego historię opowiedzieliśmy w ogóle jako pierwszą w cyklu „Ocaleni” w Telewizji Polskiej. Odcinek pierwszy był właśnie o nim.

I ostatnie pytanie. Jaka historia była dla ciebie taką „perełką” Bożego działania i pamiętasz ją do dziś jako żywą Ewangelię?

 

Masę takich historii znam, ale nie wszystkie wiążą się z uzależnieniami. Myślę, że największym dla mnie zdumieniem i radością z życiowych spotkań jest historia Magdaleny Buczek, założycielki Podwórkowych Kółek Różańcowych Dzieci, która urodziła się wbrew wszelkim naukowym prawdopodobieństwom zarówno lekarzy, którzy towarzyszyli ciąży Pelagii Buczek, jak i tym, którzy później opiekowali się tym maleństwem, gdy miała miesiąc, dwa, dziesięć.

 

W tym roku skończy 35 lat i jest największym cudem osobowym, jaki spotkałem w swoim życiu. Jest piękną, kochającą, niezmiernie wartościową dziewczyną, której wiara, myślę, ratuje bardzo wiele istnień w naszej Ojczyźnie i ona sama nie ma oczywiście żadnej historii uzależnienia, ale fakt, że całe jej życie jest naznaczone tak potężnym cierpieniem fizycznym, że tych na pewno więcej niż 50 operacji wykonywanych bez znieczulenia na jej malutkim ciele, które nie rośnie zewnętrznie, rosną tylko narządy wewnętrzne, to wszystko generuje straszliwy ból, straszliwe cierpienie. A ona i jej mama Pelagia z tą ich pogodą, wiarą nieskończoną, z tym wielkim zaangażowaniem są dla mnie największym dowodem na to, że Bóg jest, że kocha, że przenosi góry. Madzia to jest prawdziwa perełka, perła Pana Boga.

 

Rozmawiała s. M. Tomasza Potrzebowska
26 kwiecień 2023
Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym nr 1 (179) 2023

 
 



Pełna wersja katolik.pl