logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Krzysztof Wons SDS
Grzech niesłuchania słowa
Pastores


Między naszą duszą a Pismem Świętym istnieje pewne podobieństwo – twierdzi Orygenes. Jedno może pomóc zrozumieć drugie. Cytuje Księgę Przysłów: „Pij wodę z własnej cysterny, tę, która płynie z twej studni” (Prz 5,15), i zachęca: „Spróbuj i ty mieć własną studnię i własne źródło, abyś skoro zrozumiesz księgę Pism, zaczął również z własnej myśli wydobywać jakiś sens”. Jest to jednak możliwe pod warunkiem, że „obfitujące w nas wody” nie zostały zasypane „ziemią i gruzem”. Ma rację Orygenes. Im więcej w nas brudu, tym trudniej w „lustrze własnej duszy” ujrzeć prawdę. Potrzebujemy słowa, aby oczyszczało je z odpadów i nieczystości. Jest bowiem ktoś, kto pracuje nad tym, aby lustro naszej duszy matowiało.

Gdy żyjemy blisko słowa...
 
Zainspirowani myślą Orygenesa, rozpocznijmy od prostego ćwiczenia. Otwórzmy Biblię na pierwszej stronicy, a obok niej „stronicę” z początków naszego powołania. Każdy pewnie stwierdzi prawie to samo: na początku drogi do kapłaństwa wszystko przebiegało podobnie jak w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju. Zaczęło się „rajsko”. Kiedy zmagaliśmy się z chaosem myśli i pustką w sercu, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na pytanie o przyszłość, bo „nad powierzchnią bezmiaru wód” naszej duszy panowała ciemność, „Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!». I stała się światłość” (Rdz 1,3). I dotarło do nas światło. Odkąd hojnie otwieraliśmy się na słowo Boże, wszystko stawało się bardziej jasne i prostsze: jasno ustawiony wektor życia, jasno stawiane cele, jasne reguły życia, jasne wymagania, jasne decyzje i wybory. Gdy zachowywaliśmy słowo, słowo zachowywało nas. Broniło w duszy jasności: oddzielało światłość od ciemności, a nasze życie, mimo wad i słabości, porządkowało się i stawało się jednoznaczne w swej wymowie. Jak długo żyliśmy w świetle słowa Bożego, mowa nasza była: „Tak, tak; nie, nie” i wiedzieliśmy, że „co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,37).
 
Powyższy akapit nie jest bynajmniej wstępem do nostalgicznej haggady „o wzorowym kleryku” czy młodym księdzu, którego pierwsza gorliwość jeszcze nie opuściła. Nie. Jest to święta prawda o każdym księdzu w każdym wieku, który decyduje się żyć w świetle słowa Bożego, co dnia pozwala się przenikać strumieniem światła natchnionej prawdy, który otwiera Biblię i prosi Boga: „poznaj me serce; (...) poznaj moje troski, (...) prowadź mnie drogą odwieczną!” (Ps 139,23). Każdy z nas z pewnością spotkał pięknych, choć zgarbionych już starością księży, u których raj z pierwszej stronicy Biblii trwa po dziś dzień. Ujmują i fascynują kapłańską świeżością i przejrzystością. Przekonują sobą, że my też tak możemy.
 
I choć nie ma dwóch identycznych historii powołania, jest coś, co w historii każdego księdza sprawdziło się z precyzyjną dokładnością. Ilekroć byliśmy otwarci na to, co mówi Bóg, tylekroć życie się porządkowało, nabierało kapłańskiej przejrzystości; wiedzieliśmy, kim jesteśmy i nie skręcaliśmy zbyt łatwo w ślepe uliczki. A jeśli nawet „zdarzyło się”, potrafiliśmy jasno nazwać błądzenie po imieniu i wrócić na właściwą drogę. Umieliśmy odróżnić jasność od ciemności i nie tonęliśmy w bezmiarze wód „mętnych wyborów”, nie wpadaliśmy w szarzyznę, bezład czy pustkę, nie wchodziliśmy w kompromisy, które kompromitują kapłaństwo. Żyliśmy prosto i prawdziwie, gdyż żyliśmy w Prawdzie! Warto zaglądać na pierwszą stronicę Biblii. Przypomina ona ciągle, że istniejemy, ponieważ istnieje słowo Boże, ponieważ jesteśmy posłuszni temu, co mówi Bóg.
 
Gdy oddalamy się od słowa...
 
W „kronice” historii naszego powołania są jednak także wersety z trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju. Dzień, w którym po raz pierwszy daliśmy się zwieść przez „inny raj”, tęskniąc za czymś „więcej”, wierząc efemerycznym obietnicom, które zaczęły wypełniać nasze pragnienia, głowę i serce, które nie wiadomo skąd pochodziły, ale wiadomo na pewno, że niewiele miały wspólnego z naszym powołaniem. Jeśli dobrze przyjrzymy się momentom pierwszych odejść, zauważymy, że często, a może zawsze zaczynały się od odchodzenia od pasji słuchania słowa Bożego. Kiedy zanikał w nas „smak” Bożego słowa, smak tego, co duchowe, wtedy pojawiało się coraz więcej innych smaków, obiecujących rekompensaty dla opustoszałej duszy. Bez wątpienia mamy w tym względzie sprawdzone już doświadczenie: tam, gdzie kończy się słuchanie słowa, powołanie zaczyna znajdować się w niebezpieczeństwie. Ilekroć tracimy kontakt ze słowem Boga, już nie słyszymy wyraźnie, czego On od nas chce, a bywa, że po czasie nawet nie chcemy słyszeć. Kiedy zaś nie chcemy usłyszeć, czego chce od nas Bóg, czego chce Kościół, wtedy już nie wiemy, komu i czemu służy nasze kapłaństwo. Żyjemy w chaosie i poruszamy się w ciemności, a „robiąc rzeczy” dla Boga i innych, nie mamy pewności, czy rzeczywiście chodzi o Boże sprawy. Gdy coraz rzadziej nawiedzamy stronice Biblii, wtedy śmielej nawiedza nas demon. Oczywiście, czyni to w sposób subtelny. Podpowiada nam inne „natchnione słowa”, pomysły na życie, plany. Po czym to poznać? Po owocach: zaczynamy odbierać Bogu w detalach to, co na początku oddaliśmy Mu hurtem (A. Pronzato). „Zerwanym owocem” jest grzech niewierności. Ma swoje źródło. Biblia mówi o nim na wielu stronicach: pierworodny grzech, który stoi u początku wszelkich niewierności i odejść, to grzech niesłuchania słowa. Grzech – jak przypomniał Benedykt XVI – jest zasadniczo nieposłuszeństwem i „niesłuchaniem” (por. VD, 26). Trzeba rozpoznać jego korzeń i jego sprawcę.
 
Musimy koniecznie udać się do trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju. Nie jest łatwo zaglądać do niego, zwłaszcza nam, księżom, ponieważ przypomina on o podstawowej prawdzie, którą, owszem, głosimy innym, lecz nie zawsze radzimy sobie z nią we własnym życiu. Nieraz zachowujemy się tak, jakby nas nie dotyczyła, jakbyśmy byli „nietykalni”. Tymczasem trzeci rozdział Księgi Rodzaju mówi, że na drzewo naszego powołania, które swoje korzenie ma w słowie Bożym, chce wpełznąć wąż. Chce zatruć nasze słuchanie słowa i „wykorzenić” z niego. Zły jest upadłym aniołem światłości, upadłą inteligencją. Wie doskonale, gdzie znajduje się źródło naszego powołania, źródło jego mocy i płodności. Chce zniszczyć naszą relację ze źródłem. Wie, że jeśli mu się powiedzie, będzie mógł uderzyć w samą istotę naszego powołania, ponieważ powołanie, podobnie jak wiara, rodzi się ze słuchania słowa Chrystusa (zob. Rz 10,17).
 
Prześledźmy proces uwodzenia, nie po to, aby skupiać się na uwodzicielu, lecz aby raz jeszcze przekonać się, jak istotna jest dla nas więź ze słowem. Ksiądz ma być pierwszym wierzącym w niezastąpioną moc słowa nie tylko wtedy, gdy je głosi innym, ale gdy najpierw sam go słucha i modli się nim, jakby „pił życie” ze źródła (zob. List biskupów polskich do kapłanów na Wielki Czwartek 2011).
 
„A wąż był bardziej przebiegły...”
 
Biblia z mocą akcentuje istnienie złego. Pierwsze słowa o nim, to stwierdzenie, że on jest i że jest przebiegły jak wąż. Już sam sposób jego pojawienia się jest przebiegły. Pojawia się niezauważony, jak wąż, w momencie, gdy człowiek przeżywa pełne poczucie bezpieczeństwa i harmonii. Wyrazem tego błogosławionego stanu człowieka jest nagość (zob. Rdz 2,25). Z nagością pierwszych ludzi drastycznie kontrastuje przebiegłość węża: „A wąż był (...) przebiegły” (Rdz 3,1). Oto pierwsze ostrzeżenie przed pokusą, która może zatruć słuchanie słowa. Słyszymy, że pierwsi ludzie byli arummîm, czyli „nadzy”, natomiast wąż był arum – czyli „przebiegły”. Wymowna gra słów. Człowiek, w pewnym sensie, pozostaje nagi – bezbronny wobec przebiegłości złego. Nieprzypadkowo zły przedstawiony jest jako istota pełzająca, która z łatwością się ukrywa i czai. Potrafi zmieszać się z prochem ziemi, po której człowiek z ufnością stąpa „na bosaka”, i zaczaić tak, że prawie nie sposób go zauważyć. I to właśnie czyni go najbardziej niebezpiecznym. Atakuje ofiarę, gdy ta sądzi, że jest bezpieczna albo gdy zapomina o jego istnieniu. Człowiek naprzeciw przebiegłości węża podobny jest do nieszczęśnika z Księgi Amosa, który ucieka przed lwem, a natrafia na niedźwiedzia, szczęśliwym trafem kryje się w domu, a gdy opiera się ręką o ścianę, wychodzi wąż i go kąsa (zob. Am 5,19).
Wbrew  pozorom,  nam,  głosicielom słowa, szafarzom sakramentów, przewodnikom ludu, łatwiej stracić wiarę w istnienie złego. Nieraz tak bardzo wierzymy w „łaskę stanu” święceń, że pozwalamy sobie na „roztargnienia”, przed którymi sami przestrzegamy innych: zaniedbywanie medytacji słowa, rachunku sumienia, częstej spowiedzi, ascezy. Dajemy sobie subtelne przyzwolenie na duchową letniość. Zły najchętniej zagląda na plebanie, do klasztorów i innych instytucji kościelnych, w których panuje „letnia temperatura”. Powiedzmy sobie szczerze: tam, gdzie zanika duchowa żarliwość i pojawia się letniość, „letnie” staje się także słuchanie słowa. Schłodzone serce niechętnie przyjmuje słowo. Letniość jest jak naiwna, bezbronna „nagość”, która jest żerowiskiem dla złego. „Letnia temperatura” w powołaniu to dla niego wymarzona „pogoda” do żerowania.
 
My natomiast podświadomie ulegamy naiwnemu przekonaniu, że łaska święceń, mury kościelnych instytucji, koloratka i sutanna chronią nas przed „bezbożnością tego świata”. Stąpamy „na bosaka” po naszej kapłańskiej ziemi, sądząc, że dobrze ukryliśmy się przed lwem i niedźwiedziem, którzy ryczą „na zewnątrz”, a tymczasem dajemy się ukąsić „wężowi letniości”, pozwalając mu pełzać wewnątrz murów naszego domu: znieczulamy siebie „szczepionką” pierwszych kompromisów, uodparniającą nas na wymagania powołania.
 
Jedno z najostrzejszych upomnień w Biblii dotyczy postawy letniości i fałszywego „dobrego samopoczucia”: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3,15-16). Bóg jest pasjonatem życia, nie znosi letniości. Obnaża prawdę o oziębłości Kościoła w Laodycei, który odchodzi od źródła życia i nie traci z tego powodu „dobrego samopoczucia”. Nieraz trzeba, aby do pasterza takiego Kościoła ktoś krzyknął, że „król jest nagi”. „Ty bowiem mówisz: «Jestem bogaty», i «wzbogaciłem się», i «niczego mi nie potrzeba», a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi” (Ap 3,17). Słowo nie tylko obnaża nagą prawdę. Pomaga ją zobaczyć, chce przyodziać Kościół nową, białą szatą, i przywrócić światłe oczy serca. Niczego jednak nie wymusza, lecz radzi: „Radzę ci nabyć u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się przyodział, i by nie ujawniła się haniebna twa nagość, oraz balsamu do namaszczenia twych oczu, byś widział” (Ap 3,18). Karci nas i ćwiczy, ponieważ kocha.
 
1 2  następna
 



Pełna wersja katolik.pl