Żyć rzeczywistą obecnością
Przekonaliśmy się właśnie, że praca prowadząca do uformowania własnego wnętrza jest jednocześnie sprawą ludzką i nadprzyrodzoną. Dołóżmy zatem wszelkich starań, aby Boskie życie w sposób rzeczywisty i faktyczny brało nas całych w posiadanie, bo jest to największe wyzwanie naszego życia duchowego na tej ziemi. Taka będzie nasza świętość, to dzieło miłości miłosiernej przenikające w wyjątkowy sposób w nasze ludzkie życie, by je przekształcić w życie Chrystusa. Ewangelizacja naszego wnętrza jest połączona z nawróceniem wszystkich cech naszej osobowości na zdolne do służby życiu chrześcijańskiemu. Jeśli jednak jesteśmy zbyt wrażliwi pod względem uczuciowym i zmysłowym, i jeśli w dodatku znajdujemy się na granicy rozpadu osobowości, czy w takim stanie ducha możemy jeszcze rościć sobie prawo do życia wewnętrznego z Bogiem? Czy bycie chrześcijaninem zarezerwowane jest tylko dla ludzi żyjących w równowadze? Jeśli królestwo Boże należy do małych dzieci, jasne jest, że żadna przeszkoda natury psychicznej nie może być decydującą przyczyną zatrzymania rozwoju naszego duchowego życia i spotkania z Jezusem. Przypomnijmy sobie fragment z Ewangelii według św. Jana, przypowieść o człowieku przykutym do łóżka od trzydziestu ośmiu lat, któremu nigdy nie udało się wejść do sadzawki w Betsaidzie, aby zanurzyć się w pieniącej się wodzie i zostać dzięki temu uzdrowionym, bo inni ciągle go wyprzedzali. Wstań, weź swoje łoże i chodź (J 5, 8) – Jezus przekracza wszelkie ludzkie przeszkody, aby spotkać i uzdrowić człowieka.
Jeśli Jezus Zbawiciel chce stworzyć nas na nowo, byśmy w pełni uczestniczyli w Jego nadprzyrodzonym życiu, dlaczego nie uzdrowił człowieka z jego niedoskonałości? Pragnęlibyśmy odnowić w sobie łaskę ziemskiego raju tak, aby wszystko w naszym życiu dobrze się toczyło, byśmy odnaleźli zdrową równowagę. Jest to pewna nostalgia tkwiąca głęboko w naszym wnętrzu, pragnienie życia w harmonii między naszą duszą, ciałem, kosmosem i Bogiem.
Teraz codziennie skonfrontowani jesteśmy z pewnym rozdarciem swojej osobowości i wznosimy do Boga okrzyki pełne cierpienia. Bóg, posługując się mądrością swojej Opatrzności, nie zdjął z nas konsekwencji grzechu i pozostawił nam możliwość życia z naszymi słabościami. Widzieliśmy, jak często dopuszczał niewierność ludzką, aby to ona właśnie mogła stać się miejscem uświęcenia i przemiany w życie łaską. Jezus nie wyklucza istnienia zła, ale pragnie nam pomóc przeżywać je razem z Nim w błogosławieństwie. Oczywiście zawsze możemy prosić o łaskę uzdrowienia naszych zranień i Pan może, wyjątkowo, nam jej udzielić. Ważne jest jednak, aby prosić o łaskę przeżywania tego doświadczenia z Bogiem. Stąd też wynika konieczność budowania dostatecznie silnego wnętrza, które pomoże nam przeżywać wszystkie wydarzenia naszej duszy w Chrystusie.
Świadomość obecności Boga we wszystkich rzeczach to wielka tajemnica życia wewnętrznego. Jeśli Chrystus zdecydował się dać nam swój żywy testament, Obecność eucharystyczną, zrobił to prawdopodobnie po to, aby ciągle nam przypominać, że jest tutaj, pośród nas. Ta rzeczywista obecność w Chlebie życia nie została ustanowiona, by zamykać ją w tabernakulum; jej ważnym zadaniem jest komunia pozwalająca nam „przyswoić” Chrystusa i nieść Go. Jeśli Kościół tak bardzo wyróżnia modlitwę adoracji Najświętszego Sakramentu, robi to, by pomóc wiernym lepiej przystępować do Komunii eucharystycznej. A ponieważ łaska sakramentalna służy łasce uświęcającej, celem Komunii eucharystycznej jest przypominanie nam w sposób namacalny i konkretny, że jesteśmy zaproszeni do przemiany w rzeczywistą obecność Chrystusa Zmartwychwstałego, Eucharystii żyjącej. Nasze chrześcijańskie powołanie wzywa nas do przemiany siebie samych w Chleb życia ofiarowany Bogu i bliźniemu, w „monstrancję miłości”. Jesteśmy tymi, którzy niosą Boga, jesteśmy „świątynią Trójcy Świętej”, jak mówi św. Paweł. Gdybyśmy mieli więcej wiary, potrafilibyśmy dostrzec w sobie i w innych ludzi niosących Boga.
Bycie żyjącym świadkiem Chrystusa i stawanie się Jego rzeczywistą obecnością to ostatni etap rozwoju życia wewnętrznego. Im bardziej będziemy święci, tym mocniej zwiążemy się z Jezusem i tym bardziej będzie On mógł posługiwać się nami, aby docierać do serc. Powinniśmy całkowicie ustąpić miejsca Bogu, aby Jego obecność była coraz bardziej widoczna, a jednocześnie by mogła nas przenikać. Bóg pragnie ofi arować siebie za pośrednictwem nas i dzięki nam. Im bardziej będziemy sobą, tym łatwiej będzie mógł działać w nas. Z punktu widzenia psychologii, zachodzi tu pozorna sprzeczność: jak jednocześnie można ustępować miejsca Chrystusowi i cały czas pozostawać sobą? Czy nie jest to właśnie dzieło miłości żywej, która ciągle nawołuje do zapominania o sobie w kontakcie z drugim człowiekiem, z jednoczesnym zachowaniem własnej osobowości? Miłość bowiem musi być zakotwiczona w relacji osobowej. Tak samo wygląda to w przypadku miłości małżeńskiej, gdy małżonkowie wchodzą ze sobą w prawdziwą komunię, aby stworzyć jedno, pozostając ciągle odrębnymi istotami. Każdy może być sobą i zwracać się w stronę drugiej osoby. To, co prawdziwe na poziomie miłości ludzkiej, staje się jeszcze bardziej realne na poziomie miłości Bożej w życiu łaską. Całkowita zależność od Boga umożliwia człowiekowi stawanie się samym sobą w autonomii miłości, gdzie obecna jest także cała oryginalność osoby. To wyraźny cel ustanowiony dla naszego życia: stać się tym, kim jesteśmy, by ogromna miłość Boga mogła przyciągnąć nas do siebie. Każdy z nas ma własny sposób przeżywania tej tajemnicy, uzależniony od etapu rozwoju naszego życia oraz od własnej, osobiście obranej ścieżki. Nie jest najważniejsze to, czy realizujemy nasze powołanie w celibacie, w małżeństwie albo przez życie konsekrowane, bo istnieje tysiąc dróg prowadzących do Boga i w Bogu. Celem jest odnalezienie obecności Bożej w naszej codzienności dzięki odmienności i zjednoczeniu.
Taka jest właśnie próba wiary, której wszyscy jesteśmy poddani: rzeczywista Boża obecność na tym świecie i jej jednoczesny brak… Ta pozorna nieobecność Jezusa staje się przyczyną trudnej duchowej walki. Jeśli Bóg jest wszędzie, jak to się dzieje, że ja Go nie spotykam? Magdalena Delbrel, przechadzając się po uliczkach aglomeracji paryskiej, lubiła rozważać tę modlitwę: „Panie, jeśli jesteś wszędzie obecny, jak to się dzieje, że ja tak często jestem zupełnie gdzie indziej?”. Jezus odpowiedział na to pytanie już kilka wieków przedtem, kiedy szeptał do św. Augustyna: „Nie szukałbyś Mnie, gdybyś Mnie już odnalazł”. Szukać Boga oznacza już Go odnaleźć, bo często nie wiemy, że On jest o wiele bardziej obecny w nas, niż się spodziewamy. Maksyma żydowska mówi: „Bóg jest obecny wszędzie, pod warunkiem że człowiek pozwala Mu tam wejść”. Bardzo łatwo można spotkać Boga na przykład w liturgii, ale zdarza się, że nie spotkamy Go w relacji osobowej. Dopóki nie nastąpi rzeczywiste spotkanie, dopóty pozostajemy jakby na zewnątrz danej osoby. Na poziomie ludzkim twierdzenie to jest prawdziwe: nasze drogi się krzyżują, cieszymy się licznymi kontaktami towarzyskimi, a sami ze sobą pozostajemy w samotności.
Przypominam sobie dwoje młodych ludzi, którzy pobrali się kilka lat temu. Spędzili razem dwa lata w jednym stowarzyszeniu i zawiązał się między nimi pewien rodzaj przyjaźni. Pewnego dnia podczas pielgrzymki ktoś rzucił im zuchwałą uwagę: „Jeszcze tego nie zauważyliście? Być może jesteście dla siebie stworzeni…”. Zdziwieni tym zaskakującym stwierdzeniem wymienili ze sobą spojrzenia, zrobili to jednak już w zupełnie inny sposób i rzeczywiście, kilka tygodni później pokochali się i postanowili się pobrać. Cóż takiego się stało? Łuski spadły im z oczu, popatrzyli na siebie całkiem inaczej i otworzyli się na rodzącą się między nimi miłość. Tak samo w życiu duchowym: często można spotykać Jezusa w praktyce religijnej, co pozwala nam przyzwyczaić się do Jego materialnej obecności; mamy wiarę, ale brakuje czegoś, co ją ożywi i przepełni miłością. Przypomnijmy sobie postawę Apostołów tuż po Zmartwychwstaniu, już po zaparciu się: odnaleźli część swojej wiary, ujrzawszy Jezusa żywego, przychodzącego do nich w swoim błogosławionym ciele, lecz mimo to pozostawali zamknięci w domach Jerozolimy ze strachu przed ewentualnymi aktami agresji ze strony Rzymian lub Wysokiej Rady kapłanów żydowskich. Był to właśnie czas Wieczernika, gdzie razem z Maryją rozważali uroczyste odejście Jezusa podczas Wniebowstąpienia i być może przypominali sobie Jego zwierzenia z Wielkiego Czwartku (J 14-15). Chrystus powiedział do Apostołów: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was (J 16, 7), oraz: Nie zostawię was sierotami (J 14, 18). Dlaczego odejście Chrystusa było dla nas dobre, chociaż mieliśmy cały czas wrażenie, że zostaliśmy osieroceni, pozbawieni Jego obecności? Cóż lepszego miał do zaproponowania niż swoją rzeczywistą obecność pośród nas, tak jak przez trzy lata wśród Apostołów? Po co było potrzebne Jego odejście, tak przedwczesne, które musimy przeżywać od dwóch tysięcy lat? Tak naprawdę Jezus pragnie ogłosić ludziom powód swojego przybycia. Poza dziełem Odkupienia Umiłowany Syn Ojca przyszedł ogłosić nam istnienie osoby Ducha Świętego: Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. Bóg Ojciec posyła Syna, by odrodzić ludzkość, a Syn posyła Ducha Świętego, by dokończył dzieła. Chrystus spieszy się z odejściem, by ustąpić miejsca Duchowi Świętemu, przychodzącemu nie po to, by nauczać, bo przecież wszystko już zostało powiedziane przez Chrystusa, ale by ożywić od wewnątrz to rozpoczęte przez Niego życie łaski. Prowadzi nas do tego Światła, do całej Prawdy. Duch jest tutaj, by doprowadzić nas do bliskiego spotkania z Jezusem jako Umiłowanym Synem, a przez Niego do poznania Ojca.