Życie wewnętrzne a miłość własna
Kochać siebie samego” stało się dziś obowiązkowym elementem życia duchowego. Poddajmy go analizie, bo choć na pierwszy rzut oka wydaje się problemem niższego rzędu lub kwestią doświadczenia psychologicznego, w rzeczywistości ujawnia potrzebę odnalezienia właściwej równowagi między dwoma postawami: przeceniania wartości własnej osoby oraz pogardy wobec siebie. Obie stanowią wielkie zagrożenie dla życia wewnętrznego. Ze zrozumieniem przyjmujemy prawdę, że nie kochając siebie, mamy wiele trudności, by pokochać Boga i bliźniego. Jedną z przeszkód wyrastających na drodze do spotkania Boga jest brak miłości do siebie samego i postępujące negowanie własnej tożsamości. Powodem takiej postawy jest obawa, że miłość siebie samych doprowadzi nas do egocentryzmu lub egoizmu. Już filozofowie stoiccy lubili nauczać, że trzeba mieć się na baczności przed sobą samym, bo człowiek jest dla siebie najgorszym wrogiem i sam na siebie zastawia pułapki. Czyż Jezus ze swej strony nie powiedział nam: „Jeśli chcesz Mnie naśladować, odrzuć wszystko, opuść ojca i matkę, porzuć samego siebie, weź swój krzyż i idź za Mną” (por. Mt 10, 37)? Z tego właśnie stwierdzenia narodziła się i rozlała szeroką rzeką duchowość zaparcia się siebie. Całkiem niedawno jansenizm z ogromną przyjemnością zaakcentował tę tendencję. Ileż to pokoleń słyszało i rozpowszechniało te zalecenia: „Nie wolno poświęcać sobie uwagi, należy cały czas dążyć do zmieniania siebie, dokładać ciągłych starań, kroczyć naprzód, wychodzić poza własną osobę”. To pytanie pozostaje zatem ciągle aktualne: Czy idąc za Chrystusem, można miłość do samego siebie uważać za potrzebną?
Wiek XX naznaczony był pewnymi nurtami psychologicznymi, które położyły szczególny nacisk na istotę człowieka i jego doświadczenie. Szacunek do samego siebie, rozważanie swoich potrzeb i pragnień stały się lejtmotywem edukacji i życia społecznego. Zastanówmy się nad słusznością tego prądu w świetle analizy psychologicznej, o której sądzimy, że wykracza poza doświadczenie psychologiczne, pozostające w zbyt dużej zależności od przypadku. Już filozofowie greccy zadali sobie pytanie o miłość własną i w IV wieku p.n.e. Arystoteles jasno odpowiedział na nie w Etyce Nikomachejskiej, która do dziś jeszcze traktowana jest jak autorytet. Zastanawiał się on nad poszukiwaniem szczęścia ludzkiego i doszedł do wniosku, że największym szczęściem człowieka, poza kontemplacją Boga, jest posiadanie przyjaciela. Czyż jednak pierwszym przyjacielem człowieka nie jest on sam? Jeśli miłość wobec drugiej osoby to pragnienie dobra dla niej, to jak możemy dobrze życzyć naszemu bliźniemu, gdy jednocześnie nie pragniemy dobra dla siebie? Poszukiwanie czyjegoś dobra wymaga od nas w pierwszym rzędzie znalezienia własnego. Już w Starym Testamencie Bóg wyznaczył ścieżkę miłości własnej: Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich (Pwt 6, 5), a także: będziesz miłował bliźniego jak siebie samego (Kpł 19, 18). Św. Paweł pójdzie jeszcze dalej, przekonując mężów: Kto miłuje swoją żonę, siebie samego miłuje (Ef 5, 28). Chrystus w swoim nauczaniu wyraźnie tej kwestii nie poruszył, ale Jego słowa i zachowanie wobec ludzi w zupełności wystarczą, aby zrozumieć, że przybierając człowieczeństwo, przyszedł uwolnić człowieka od niego samego, by pokochał siebie i odrodził się do życia Bożego. Zastanówmy się nad przykładem Samarytanki oraz cudzołożnicy: kobiety te zostały zmienione samym spojrzeniem Chrystusa skierowanym właśnie na nie, poczuły się godne szacunku, uznania i miłości. Otworzyły się dzięki temu na dar łaski. Jeśli przyjrzymy się historii Kościoła, zauważymy ze zdziwieniem, że praktycznie wszyscy ojcowie z pierwszych wieków chrześcijaństwa stwierdzają, iż aby dojść do świętości, wypada raczej siebie negować, niż kochać. Tylko św. Augustyn oraz św. Tomasz z Akwinu twierdzą coś zupełnie przeciwnego. Według nich, miłość własna stanowi sedno miłosierdzia. Kochanie siebie to pierwszy krok na drodze do pokochania innej osoby. I podobnie, tylko kochając inną osobę, możemy pokochać siebie. Ta wzajemność ma swoje korzenie w ludzkiej dobroci. Stwarzając mężczyznę i kobietę, Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre (Rdz 1, 31). Dobroć buduje nasze jestestwo, bo stworzeni na obraz Boga mamy swój udział w Bożej Dobroci, będącej źródłem Jego wiecznej Miłości oraz Jego miłości wobec stworzenia: nasze istnienie jest kochane przez Boga, jak wyznaje On przez proroka Izajasza: Ponieważ drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości i Ja cię miłuję (Iz 43, 4). Jeśli mamy wartość w oczach Boga, jak to możliwe, że nie mamy jej we własnych? Z punktu widzenia psychologii mogą istnieć nieświadome zranienia, które przeszkadzają nam kochać siebie, a pycha ciągle dręczy nasze życie wewnętrzne, by zamknąć nas w logice negatywnego sądu o sobie samych, aż do całkowitej deprecjacji siebie. Wychowanie określa życie każdego człowieka i dobrze wiemy, że jeśli dziecko nie czuje się pozytywnie odbierane przez matkę lub ojca, będzie mu bardzo trudno zaakceptować siebie samego. Jak powiedział Jean Vanier, najważniejsze dla niego jest usłyszeć jasno wyrażony przekaz: „Mój kochany, jesteś piękny, kocham cię, widzę w tobie wartość”. Dzięki temu będzie ono budowało swoją tożsamość w sferze psychologicznej i uczuciowej, wspierane spojrzeniem i uwagą innych. Potem, w dorosłości, jego potrzeba uwagi ze strony innych ludzi nie będzie już tak istotna, aby człowiek mógł czuć się sobą. Będzie dążył do odróżniania się od otoczenia i od Boga, będąc zarazem zdolnym do wchodzenia z własnej woli w prawdziwą komunię.
I na odwrót, jeśli siebie nie kochamy, jeśli ciągle pomniejszamy swoją wartość, nasz strach przed samymi sobą i życiem wewnętrznym będzie rósł, a cisza stanie się nie do zniesienia. Będziemy od siebie uciekać, próbując stać się kimś innym, by odpowiadać temu, co inni myślą na nasz temat; wykreujemy osobę daleko odbiegającą od tego, kim w rzeczywistości jesteśmy. Często mam okazję słuchać zwierzeń: „Całe moje życie spędziłem jakby obok siebie, stworzyłem sobie osobowość, rolę, ponieważ myślałem, że dzięki temu inni mnie pokochają”.
Faktycznie, z dużą łatwością przychodzi człowiekowi tworzyć sobie fasadę, która pozwala mu być uznanym i w końcu kochanym. Ileż to jednak straconego czasu i zmarnowanej energii! Są tacy, którzy opracowują wyrafinowane strategie mające na celu zapewnić im uznanie innych, na przykład wykorzystują do tego zwykłą uprzejmość. Sądzą, że jeśli będą mili dla innych, tamci odpłacą im tym samym i w efekcie zyskają ich miłość. Jest to po prostu jeden ze sposobów, często nieświadomie wykorzystywany, by błagać o miłość, ale tak naprawdę myli nam się tutaj uprzejmość, która pozostaje relacją uczuciową, z prawdziwą miłością. Nawiązujemy taką relację psychologiczną, w której nikt nie wie, kim jest. Czyż jednak nie wystarczyłoby być tym, kim się jest, by otrzymać miłość? Czy naprawdę potrzebujemy tworzyć sobie maski lub odgrywać określoną rolę?
Jak walczyć z tą negacją własnej osoby albo z tendencją do kreowania sobie osobowości, czego skutkiem jest marazm naszego wewnętrznego życia? W przypadku kiedy terapia okazuje się niezbędna, nie powinniśmy zapominać, że najcudowniejszym antidotum na zamknięcie się w sobie stanowi dla chrześcijanina modlitwa adoracji; w dodatku jest ona łatwo dostępna. Polega na wewnętrznym wyznaniu wiary, zanurzeniu swojego serca i umysłu w obecności Boga Stworzyciela i Ojca, by paść przed Nim na kolana. Chodzi o to, aby całkowicie zawierzyć nasz byt Bogu, by zanurzyć się w Jego obecności i wyszeptać te słowa: „Panie, dzięki za to, że mnie stworzyłeś, za to, że tworzysz mnie cały czas, oddaję się w Twoje ręce”. To jednocześnie akt umysłu, dotykający Boga jako najwyższej Prawdy, i uczynek miłości, dzięki któremu oddajemy Mu nasze życie, pokładając w Nim całe zaufanie. Bóg staje się „Skałą”, na której możemy całkowicie się oprzeć. Ta naturalna lub religijna adoracja przemienia się w nadprzyrodzoną, kiedy zanoszona jest dzięki łasce Chrystusa prowadzącej nas ku modlitwie adoracji: w Duchu i w prawdzie (J 4, 23), modlitwie ukochanego dziecka przyjmującego Boga jak Ojca i całkowicie się na Niego zdającego (por. Ef 1, 5). Bóg ogarnia każdego uprzedzającą miłością i nawet jeśli niektórzy nie byli oczekiwani przez swoich rodziców albo są owocem przelotnej przygody, pod spojrzeniem Boga przestają być dziełem przypadku, błądzącymi bytami pozostawionymi samym sobie. Każdy z nas jest prowadzony Bożą dobrocią w każdym momencie naszego życia i na zawsze. W miłosnej adoracji otrzymujemy od Pana naszą prawdziwą dobroć i piękno. To On nas uformował i chociaż pozostajemy wciąż glinianymi naczyniami, nosimy w sobie to bogactwo życia Bożego, które prawdziwie przemienia nas w dzieci Boże, Jego przybranych synów. Czy uświadomienie sobie naszego boskiego pochodzenia nie powinno nam pomóc uwierzyć w siebie? Oddawszy życie w ręce Boga, wiemy, że cokolwiek się wydarzy, porażka czy zwycięstwo, nie zmieni to ani na jotę wartości naszej osoby. Bóg widzi zawsze to, co tworzy naszą właściwą tożsamość i nasz niepowtarzalny urok.
Stąd właśnie wynika potrzeba poznania samego siebie w prawdzie, by móc lepiej zaakceptować i pokochać własną osobę pod spojrzeniem Boga. Poznanie samego siebie w celu odkrycia swojej duszy chwalone było zawsze przez mistyków szkoły karmelitańskiej. Jan od św. Samsona nie cofa się przed mówieniem o tym, jako o najwyższej wiedzy: „Poznanie samego siebie przewyższa wszelką wiedzę. Lepiej jest posiadać wiedzę o piękności swojej własnej duszy niż o wspaniałości natury aniołów, rozpiętości nieba, przymiotach ziemi i morza. To wszystko znajduje się na zewnątrz, tamto zaś wewnątrz” (Opera 1).
Oczywiście, nie od razu dochodzi się do takiej znajomości siebie. To wymaga wysiłku. Gdybyśmy byli aniołami, mielibyśmy wyraźne wyobrażenie swej wewnętrznej rzeczywistości, jednym spojrzeniem potrafilibyśmy przeniknąć siebie samych. Nasza dusza żyje jednak w ciele, które w takim samym stopniu przeszkadza jej widzieć Boga i pozostawia ją w ciemnościach, jak i nie pozwala jej dostrzegać siebie samej. Należy dołożyć wszelkich starań, aby tę sytuację zmienić, szczególnie w kwestii szacunku do samego siebie. Zadajmy sobie teraz kilka pytań mających nam ułatwić określenie, gdzie aktualnie jesteśmy:
– Czy daję sobie prawo do życia, do istnienia?
– Czy mam świadomość, że stanowię unikalną osobowość, której nie da się porównać z innymi?
– Czy akceptuję wszystkie wymiary swojej osobowości, razem z jej dziedzictwem, sferą psychologiczną, oryginalnością, cechami i ułomnościami?
– Czy jestem dobrym towarzyszem dla samego siebie? Czy potrafię traktować siebie z humorem?
– Czy wiem, że najważniejszym powodem do dumy jest dla mnie bycie przybranym synem umiłowanego Ojca? Czy potrafię się Mu oddać i zawierzyć?