logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Jacek Dziedzina
Emaus i okolice
Gość Niedzielny


O rozczarowaniach, miłosierdziu dla odchodzących i o triumfie Krzyża z księdzem Henrykiem Bolczykiem rozmawia Jacek Dziedzina

Czy miał Ksiądz kiedyś poczucie przegranej? Kiedy okazało się, że to, w co zainwestował całą swoją energię i nadzieję, przyniosło porażkę…

Myślę, że samo uczucie przegranej jest bardzo ludzkie i dość powszechne. Kiedy człowiek przegrywa coś, ponosi jakąś porażkę, to dotyka to jego miłości własnej. Człowiek nie czuje się ze sobą dobrze, jeśli nosi w sobie klęskę. I kiedy jestem pytany, czy doznałem takiej porażki w wymiarze egzystencjalnym, fundamentalnym, to nie pamiętam, żebym przeżywał jakieś druzgocące porażki.
 
Uczniowie idący do Emaus są rozczarowani: „A myśmy się spodziewali…” – mówią. Przeżył Ksiądz takie rozczarowanie?

Rozczarowałem się niejednym człowiekiem, to prawda. Ale ten człowiek był zawsze uczestnikiem jednego wspólnego dzieła. Dla mnie to było dzieło Ruchu Światło–Życie. W tym wielkim dziele, w którym jest armia ludzi, rzeczywiście przeżywałem niejedną trudną porażkę zaufania człowiekowi, który okazał się w swoich poglądach, uporze przeciwnikiem wspólnego dobra, w moim rozumieniu. Ale nigdy to nie było poczucie klęski ruchu oazowego. Nie mogę więc powiedzieć, żebym w życiu przeżył taki duchowy stan, jak uczniowie idący do Emaus, którzy w swoim mniemaniu zawiedli się i są na skraju nadziei i bliscy rozpaczy…
 
… i poddają się pokusie ucieczki. Czy to naturalna reakcja człowieka na niespełnione oczekiwania?

Pokusa ucieczki towarzyszy człowiekowi. Przyjmowanie wszystkich funkcji, które jako kapłanowi zostały mi zlecone, było dla mnie zawsze wielkim trudem. Po prostu nie dowierzałem, że się do danej funkcji nadaję. I wtedy pokusa ucieczki, zwolnienia się od odpowiedzialności, była mi bliska. Ale za każdym razem towarzyszyło temu przekonanie, że ponieważ nie jest to moje dzieło, trzeba to przyjąć, niezależnie od konsekwencji. Dla mojego typu osobowości było to też błogosławieństwo, że można od siebie uciec; ale ja już od początku kapłaństwa nie należę do siebie.
 
A co Ksiądz czuje, kiedy inni poddają się rozczarowaniu i odchodzą?

Przede wszystkim ich nie sądzę. Bardziej im współczuję. Prowokują mnie do modlitwy, postu, jakiegoś dodatkowego trudu w ich intencji. Nie znamy najczęściej przyczyn, które doprowadzają takiego człowieka – kapłana lub świeckiego – do tej smutnej decyzji. Każde dystansowanie się od Kościoła jest zagrożeniem nie tylko egzystencji doczesnej, nie tylko zagrożeniem zdrowia psychicznego przez utratę swojej tożsamości zawodowej, tożsamości społecznej. Jest zagrożona także egzystencja wieczna. To najbardziej dramatyczny z kryzysów tożsamości ludzkiej, czyli możliwość utraty zbawienia. Wtedy pozostaje raczej w milczeniu krzyczeć przed Panem Bogiem, wołać o miłosierdzie, o powrót do rozsądku, do wiary. Kiedy słyszę, że młodzi księża załamują się swoją posługą kapłańską, dlatego że wybitny profesor wycofuje się z kapłaństwa, nie motywując tego zbyt głęboko, to mnie martwi wiara takiego młodego kapłana. Można by snuć przypuszczenia, że to kryzys wiary, a nie kryzys bycia w Kościele. Przecież kapłaństwo jest oparte na relacji do Chrystusa. Ta ludzka warstwa Kościoła jest zawsze tylko ludzka, a przez to zdolna do każdej zdrady. Brakuje tej fundamentalnej warstwy życia kapłańskiego, bez której ja nie wyobrażam sobie reszty. Mianowicie moja relacja do Chrystusa musi być niezachwiana.
 
Z tą relacją mają też problem uczniowie zmierzający do Emaus: przecież nie rozpoznają początkowo idącego obok Jezusa. Może słynne krótkie kazanie: „Chrystus zmartwychwstał, ale wy i tak w to nie wierzycie” oddaje trafnie problem współczesnych chrześcijan?

Ewangelia o uczniach idących do Emaus rzeczywiście pokazuje może nie tyle niedowierzanie, ile własne wyobrażenie Jego obecności. Myślę, że większy jest problem w naszym wyobrażeniu Boga. Muszę od początku zdefiniować wiarę jako przywilej zbliżania się Boga do mnie i mój przywilej przyjmowania Go. Jeśli tak nie zdefiniuje sobie tego człowiek wiary, będzie załamany, gdy się zawiedzie. Wszystkie sceny w Ewangelii właściwie tego dotyczyły, choćby spotkanie Piotra i Jezusa na wodach Genezaret.
 
Gdzie jest twoja wiara? – pyta Jezus. – Nie liczy się twoje wyobrażenie, ale Moja bliskość, miałeś chodzić po wodzie, ale zwątpiłeś, chociaż byłem na wyciągnięcie ręki. Bardziej grozi nam pokusa ulegania własnym wyobrażeniom wiary niż ta obiektywna droga do człowieka. Świadkowie wiary pokazują nam, że przełom ich życia dokonał się wtedy, kiedy powiedzieli: Panie Boże, Ty jesteś jedynym graczem mojego życia. Nie gram we własne karty. Wszyscy święci mówili, że to jest przełom kopernikański. Tylko to może sprawić, że człowiek się nie załamie, nie zrezygnuje, nie będzie uciekał do jakiegoś abstrakcyjnego Emaus, w którym mu lepiej nie będzie.
 
Jakie są współczesne Emaus chrześcijan? I od czego uciekamy?

Chrześcijaństwu grozi to, co grozi tzw. rozwiniętemu Zachodowi: wygodnictwo, lenistwo umysłowe, upraszczanie ocen życiowych. To pożera naturę wiary, która jest dla odważnych. Wiara nie jest dla miernoty. W społeczeństwach zachodnich ludzie chcieliby Pana Boga dla wygody. A Pan Bóg jest dla życia, a życie niesie ze sobą także trudne niespodzianki. Ciąży tu mentalność postmodernistyczna, która nauczyła ludzi myśleć o życiu inaczej niż natura życia tego wymaga. Ludzie dziś uciekają do anonimowego Emaus, nie odnajdując drogi wyjścia.
 
Czasem chrześcijanie pozwalają sprowadzić się tylko do roli charytatywnych wolontariuszy. Wiedzą, że mówienie o zmartwychwstaniu jest przekroczeniem jakiegoś tabu.

Myślę, że na tę chorobę zapadają chrześcijanie w kraju, w którym rozmawiamy, w Niemczech. Na lekcjach religii dzieci nie uczą się Boga jako Tajemnicy, ale uczą się cały czas społecznego wymiaru tej wiary. Jednak tego, co wyznacza to społeczne zaangażowanie, nie uczą się.
 
To paradoks w kraju, który wydał takich teologów, jak Rahner, von Balthasar czy Ratzinger…

To raczej skutek dewiacji niektórych tendencji teologicznych. Być może to parcie na traktowanie wiary jako przede wszystkim służby społecznej sprawiło, że część teologów poddała się tej presji. Jednak bez odnoszenia się do motywacji, dlaczego jestem zdolny do poświęcenia, do miłości Jezusa – bez tego, prędzej czy później, ci ludzie się rozczarują.
 
Zmartwychwstanie oznacza zwycięstwo, ale nie triumfalizm. Być może uczniowie dlatego czuli się rozczarowani, że liczyli na triumf przy boku Jezusa?
 
Triumfalizm grozi nam w każdym momencie, kiedy jakąkolwiek prawdą wiary będziemy się posługiwać jak triumfatorzy, a nie jak słudzy pokorni. Bardzo łatwo jest być pyszałkowatym w prawdzie. Łatwo jest, preferując swoje przekonania, nawet słuszne, poparte katechizmem czy Ewangelią, wyrazić je w taki sposób, że ludzie powiedzą: Ooo, takiej deklaracji to ja wolę nie słuchać. Grozi nam triumfalizm, kiedy prawdę sobie przywłaszczymy i będziemy zachowywać się jak triumfatorzy prawdy. Grozi nam triumfalizm moralny: „To ja jestem porządny”.
 
Jednocześnie jesteśmy zwycięzcami dzięki Zmartwychwstaniu…
 
No właśnie. Jeśli mamy nosić zwycięstwo Chrystusa, to tylko według klucza krzyża Chrystusowego. Jak Piotr chciał się postawić ponad Apostołami, że wszyscy, tylko nie on, się zaprą, to Jezus dał mu doświadczenie porażki, żeby zrozumiał, że nie jest w stanie o własnych siłach Go naśladować. Jest prawda Krzyża i prawda Zmartwychwstania. Przeżywanie krzyża jest podstawowym papierkiem lakmusowym, czy jakiś nurt odnowy religijnej jest zdrowy, czy nie. Krzyż człowieka uczy pokory. To krzyż cierpienia, niepowodzenia, porażki. Musimy pamiętać, że pojęcie sukcesu czy triumfu według ludzkiego wyobrażenia wyklucza krzyż. Chrześcijaństwo natomiast może triumfować tylko przez krzyż. Jeśli więc słowo „triumf” będzie zawsze z krzyżem, to tego słowa nie musimy się obawiać.
 
Rozmowiał Jacek Dziedzina
GN 15/2007 
 
 



Pełna wersja katolik.pl