logo
Sobota, 20 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Agnieszki, Amalii, Teodora, Bereniki, Marcela – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Wunibald Müller
Co nas naprawdę żywi? W trosce o duchowość zakorzenioną w ziemi
Wydawnictwo Homo Dei


Nasza duchowość musi być dla nas pokarmem. Musi nas ona umacniać, musi się przyczyniać do rozwoju naszego życia, do tego, byśmy się stawali "ludźmi żyjącymi". Wielu ludzi tęskni za przeżyciem duchowym!


 

Wydawca: Homo Dei
Rok wydania: 2013
ISBN: 978-83-62579-39-6
Format: 120x185
Stron: 170
Rodzaj okładki: Miękka

 
Kup tą książkę  
 

 

Duchowość zakorzeniona w ziemi


Pewien duchowny w czasie swojej konferencji, medytując nad ikoną Trójcy Świętej, zastanawia się nad przyszłością Kościoła. Analizuje poszczególne Boskie Osoby, mówi o Bożej miłości i jej stosunku do przedstawionych Osób, nie schodząc jednak z tematu swojego rozważania. Przez chwilę słucha mi się go dobrze. Potem jednak czuję, że mam dość, nie mogę mu się już przysłuchiwać. Nasuwa mi się obraz psa, który z błogością pastwi się nad kością, wciąż od nowa chwytając ją w szczęki i obgryzając dookoła, i szukając jeszcze jednego miejsca, w którym by było coś do ugryzienia i oblizania, ale przede wszystkim z upodobaniem rozkoszuje się tą kością.

Jest to dla mnie przykład, jak duchowość może zostać opatulona w piękne myśli, efektownie brzmiące wyrażenia, duchowe fontanny, w których jednak znika całkiem jej związek z rzeczywistością.

Taka duchowość nie może oddziaływać na rzeczywistość, a już na pewno nie może jej przemieniać. Redukuje się ona do życzliwych rozważań, które jednak ostatecznie nic nie znaczą i funkcjonują tak jak wiele naukowych lotów ponad ludzkimi głowami w hermetycznym świecie uniwersytetu albo tak jak pełne okrągłych frazesów niedzielne przemowy polityków.

Istnieje religijność, która nie może żywić. Może ona tylko na chwilę wzbudzić piękne uczucia, a nie wywiera żadnego głębszego wpływu, nie przyczynia się realnie do umocnienia całej osoby. A zatem nie jest pokarmem, który w istotnym stopniu współokreślałby i współkształtował życie. Nie jest glebą próchniczną, gwarantującą owocność, umożliwiającą rozwój danego człowieka i wspomagającą rozwój innych.

Z taką duchowością mogę wciąż na nowo obgryzać kość ze wszystkich stron, mogę próbować znaleźć tu i tam jakieś smakowite miejsca, aby w końcu zauważyć, że ta kość wcale mnie już nie żywi, a być może nawet nigdy mi naprawdę nie smakowała. Tego rodzaju duchowość występuje często u ludzi, którzy, wydawałoby się, prawie niczym innym niż duchowością się nie zajmują. W spotkaniu z nimi ma się często wrażenie, że są "wysuszeni", że stracili całą witalność. Objawia się ona co najwyżej w oburzeniu, z jakim reagują, kiedy się im przeszkodzi w ich świętym spokoju, w ich "wewnętrznym przebywaniu" ze sobą.

Albo też objawia się ona, kiedy się ich krytykuje lub czegoś się od nich wymaga, kiedy ktoś odważa się wywabiać ich z jamy, w jakiej się zaszyli, wciągnąć ich z powrotem do rzeczywistości. Może się wtedy zdarzyć, że stracą cierpliwość i wybuchną. Może się to zresztą dla nich okazać szansą wyrwania się z jednostronności, w której zakrzepli, osiągnięcia jakiegoś bardziej zrównoważonego stanu. Byłaby to szansa otwarcia "więzienia", do którego sami weszli.

Istnieje pewna wewnętrzna sfera, która należy tylko do mnie, do której nikt inny nie ma wglądu. Mam jednak wrażenie, że niektórzy zamykają się w tym jądrze osobowości. Opancerzają się tak bardzo w tej sferze, którą w dodatku uważają za coś świętego, że nikt już w ogóle nie ma do nich dostępu. A poza tym utożsamiają to swoje najbardziej wewnętrzne sanktuarium z mieszkaniem Boga, który staje się dla nich najwyższą instancją. To zaś może być fatalnie niebezpieczne. Nierzadko spotyka się takie zjawiska i formy zachowania właśnie u ludzi, którzy uważają się za powołanych w szczególny sposób i których inni uważają za jakichś guru.

Z punktu widzenia psychologii takie zjawisko okazuje się często ewidentnym narcyzmem. Przy tym chodzi tu o osoby, które w zasadzie nie są w stanie współodczuwać z innymi. Są to ludzie nieczuli. Nasuwają mi się tu słowa Junga: "W psychoanalizie zajmujemy się głównie tym, jak należy się obchodzić z treściami wydobywającymi się z podświadomości. Trzeba rozpoznać, na co one w sposób ukryty wskazują – co jest Bożą wolą [13]". I dalej kontynuuje: "Człowiek jest zgubiony, kiedy za nimi nie idzie. Rujnuje wtedy swoje życie, swoje zdrowie. Traci jakąś część swojej duszy" [14]. Ci, którzy ukrywają się w tak zwanej własnej sferze wewnętrznej, narażają się na niebezpieczeństwo zrujnowania swojego zdrowia, ponieważ nie są gotowi na wgląd w siebie ani też skłonni do pozwolenia innym, by im w tym pomogli. Ryzykują swoje życie, ponieważ nie są otwarci na poznanie Bożej woli, a w gruncie rzeczy nawet nie są nią w ogóle zainteresowani.

Inni by chętnie otworzyli tę ich wewnętrzną sferę, ale widzą, że to niemożliwe. Często bywają ludzie, którzy kiedyś w swym życiu, czasem już jako małe dzieci lub młodzi, zostali zranieni przez swoich bliskich lub przez tych, którzy byli dla nich ważni. Od tego czasu stali się "nieprzepuszczalni". Inni znów nigdy nie wyszli tak naprawdę poza siebie, czasem dlatego, że nigdy nie doświadczyli miłości, która wyprowadziłaby ich poza siebie i umożliwiłaby im rzeczywiste doświadczenie drugiego.

U tych ludzi może zachodzić niebezpieczeństwo, że zamiast wejść na niełatwą drogę samootwarcia, dyskusji z innymi i w końcu zyskania zdolności do głębokich, serdecznych kontaktów z ludźmi, będą usiłowali "pójść na skróty", mniemając, że da się je "obejść", uciekając się do relacji z Bogiem. John Welwood mówi w tym kontekście o "duchowych bypassach", a więc o duchowej drodze na skróty, którą definiuje jako "próbę zlekceważenia lub pochopnego przeniesienia na płaszczyznę transcendentną ludzkich potrzeb, uczuć i zadań rozwojowych". W takiej sytuacji Bóg staje się namiastką wzmacniających relacji międzyludzkich. Nikt inny nie może mnie kochać, powie sobie taka osoba, ale przecież wiem, że przynajmniej Bóg mnie kocha. Z reguły ten rodzaj duchowości musi się kiedyś zawalić, gdyż jest oparty na pewnej koncepcji intelektualnej, a nie na przeżytym doświadczeniu [15].
 

Pewna zakonnica, izolując się coraz bardziej od swoich współsióstr, ale zarazem coraz bardziej cierpiąc wskutek braku rzeczywistych kontaktów, uciekała się z tego powodu do relacji z Bogiem, ale nie doświadczała jej jako żywiącej. Uczestnicząc w grupie terapeutycznej, została przez współuczestników skonfrontowana ze swoją postawą. Powiedzieli jej, że właściwie jej nie znają i nie wiedzą, jak mogliby z nią być razem, więcej: że jest dla nich po prostu niedostępna. Wytrzymanie tej konfrontacji niemało ją kosztowało. Najchętniej by te wypowiedzi jakoś złagodziła, "obciosałaby" je. I czuła, jak trudno jej przyjąć uwagi innych, odnieść je naprawdę do siebie. Ale też głos w niej mówił, że jednak jest coś w tym, co inni twierdzą.

W późniejszej indywidualnej rozmowie owa siostra mówiła, jak bardzo ją poruszyła ta sytuacja i jak bardzo rzeczywiście wyizolowana się czuła, jakby w jakiejś głębokiej studni. I wtedy cała jej bieda eksplodowała. Jej krzyk: "Chcę się stąd wydostać!", jeszcze nieujęty w słowach, wyraził się przez łzy. To ją przełamało. Był to początek procesu, który ją coraz bardziej otwierał, procesu wydostawania się jej duszy z więzienia, w którym była zamknięta. Stawała się coraz bardziej wrażliwa na słowa innych. Ich troska i sympatia do niej mogły już teraz do niej dotrzeć. Znalazła się w stanie chłonności, który jest konieczny dla we-wnętrznego wzrostu. Nie zamykała się już na konstruktywną krytykę z zewnątrz. Ta krytyka padała już teraz na podatną glebę i mogła przynieść w tej kobiecie owoce. Obrona przed nią była przejawem suchego, nieprzepuszczalnego podłoża, które teraz zmieniło się we wrażliwość; moglibyśmy tę wrażliwość porównać do przepuszczalnej gleby, dyspozycyjnej i gotowej do nowego rośnięcia.

Teraz, gdy jej "podłoże żywnościowe" stało się chłonne na pożywienie pochodzące z międzyludzkich stosunków, stało się też zarazem chłonne na energię i siłę, na Ducha przychodzącego z Bożej miłości. Wcześniej, niestety, była tylko "nafaszerowana" duchowością, która tak naprawdę wcale jej nie żywiła.
 

W Biblii czytamy: Wyprowadź moją duszę z więzienia (Ps 142, 8). Często właśnie trzeba wyprowadzić duszę z więzienia, musi się ona znaleźć na wolności, w świecie, między ludźmi, aby człowiek stał się zdolny do zdrowego życia. Duchowość, która ma się przyczyniać do naszego zdrowia, musi wspierać ten proces wyzwalania się. Nie może w żadnym wypadku być nadużywana do trzymania duszy dalej w więzieniu.

Łzy stały się dla mnie chlebem – czytamy w Księdze Psalmów (Ps 42, 4). W smutku łzy mogą mnie żywić, mogą się dla mnie stać chlebem i winem. Łzy nawadniają moje wysuszone podłoże, które stwardniało i skamieniało. Nic już nie może przez nie przeniknąć – ani z góry, ani z dołu. Wielu ludzi, którzy czują w sobie to stwardnienie i zesztywnienie, czują swoje sparaliżowanie i rezygnację, nie wychodzą z nich, bo nie umieją płakać. A niektórzy z nich tęsknią za tą umiejętnością płaczu, gdyż wyczuwają, że byłaby to dla nich szansa wyrwania się z tego zesztywnienia. Łzy zaś potrafią – po jakimś czasie – zmiękczyć wysuszone, pozornie nieprzenikalne, stwardniałe podłoże. Powoli wsączają się w betonowy grunt i przesiąkają przezeń. Zmiękczają go, czynią go przepuszczalnym, przemieniają go na powrót w owocną glebę.

_________________________
Przypisy:

 [13] Myśl o tożsamości treści podświadomości zawsze z Bożą wolą wydaje się w najwyższym stopniu kontrowersyjna, natomiast być może - przy określonych założeniach - byłaby do przyjęcia myśl o utożsamianiu się ich czasem (przyp. tłum.).
 [14] C.G. Jung, Ein großer Psychologe…, dz. cyt., s. 199.
 [15] Por. B. Bush, Living in his Love, Whitinsville 1978.


 



Pełna wersja katolik.pl