logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
Israel (Eugenio) Zolli
Byłem Rabinem Rzymu
Wydawnictwo Salwator


Wydawca: Salwator
Rok wydania: 2007
ISBN: 978-83-60703-24-3
Format: 145x205 mm
Stron: 288
Rodzaj okładki: miękka
cena: 29.00 zł.

Kup tą książkę

 

Czarna plama

Rzecz rozegrała się w tym samym mniej więcej czasie, co epizod z koniem i saniami. Jakkolwiek wtedy buteleczka atramentu kosztowała zaledwie kilka groszy, szkoła powszechna — nie mylić ze szkołą studium religijnego, do której uczęszczałem — nie zapewniała uczniom stabilnych kałamarzy w każdej ławce, lecz zmuszała dzieci do noszenia z sobą butelki atramentu.

Tuż przed dźwiękiem szkolnego dzwonka ogłaszającego, że nauczyciel nadchodzi i zacznie się lekcja, zbliżył się do mnie jeden z kolegów, którego prawie nie znałem, i powiedział: „Słuchaj, masz pełną butelkę atramentu, a ja tylko parę kropel, zechciej ulać mi trochę do kałamarza”. „Daj go” — powiedziałem. Uświadomiłem sobie przy tym, jak dużą roztropnością muszę się kierować przy tak delikatnej operacji.

W momencie gdy zacząłem przelewać krople cennego płynu, pewien cwaniak zupełnie niespodziewanie a rozmyślnie uderzył mnie w łokieć tak, bym rozlał atrament. Struga czarnego płynu, zamiast znaleźć się w butelce, którą trzymałem w rękach, spłynęła na ziemię, a co najgorsze, splamiła moje spodnie i przeniknęła aż do skóry. Jest rzeczą daremną opisywać moje bolesne zdumienie, ale na opis zasługuje to, co się wydarzyło potem. Wziąłem papier, w który owinięty był mój podwieczorek, aby wytrzeć ręce i do połowy pustą buteleczkę. Z ubraniem jednak nic już nie dało się zrobić. Skończywszy te czynności, udałem się na miejsce, nie oglądając się za sprawcą, który uciekł ode mnie w momencie „nieszczęścia”. Dla mnie był odtąd zerem. Nie byłem ani oburzony, ani zły; nie czułem wobec niego ani nienawiści, ani pogardy. Nie przyszło mi nawet na myśl, by oskarżyć go przed nauczycielem.

Nie mogę też powiedzieć, że mu przebaczyłem. Nic z tego. Dla mnie ten chłopak popadł w pewnego rodzaju „niebyt”. Lekcje odbyły się jak zwykle, z przerwami na dźwięk dzwonka między jedną godziną a drugą, a potem... jeszcze raz jego trele, najbardziej oczekiwane, bo ostatnie. Wreszcie. Powrót do domu. Byłem smutny.

Po wejściu do domu zwróciłem się do mamy z gestem, który z reguły mamy rozumieją: „Zobacz, zdarzyło się nieszczęście, pomóż mi”. „Mamusiu — powiedziałem — pewien chłopak... itd.”. Mama wiedziała, że z reguły nie kłamię. Mój ojciec miał zawsze wstręt do kłamstwa, podobnie jak ja, dzieciak.

Mama umyła mnie ciepłą wodą z mydłem. Dała mi też drugie ubranie. Potem utkwiła swój słodki wzrok w moich smutnych oczach; patrzyła na mnie długo, na koniec pogłaskała po czole i po włosach i ucałowała mnie. Wiedziałem, że mama rozumiała mnie w pełni.

W dziwnym spotkaniu z tym „drugim” — różnym zupełnie, a dla mnie obcym — on stał się dla mnie „niebytem”, nawet nie kimś, kto umarł. Byłem zraniony na duszy w moim wrodzonym poczuciu piękna, piękna moralnego. Jako student gimnazjalny zapisałem to w zeszycie tylko dla siebie i wierzę, że jeszcze gdzieś wśród starych książek można by odnaleźć małą rozprawę (prawdopodobnie niemądrą), w której usiłowałem przedstawić etykę w aspekcie piękna jako szczególny rodzaj estetyki.


 



Pełna wersja katolik.pl