logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w


Facebook
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Ból, który ocala i ból, który zabija
Czas Serca
fot. Anthony Tran | Unsplash (cc)


Amerykańska pisarka Jodi Picoult żywi przekonanie: „Może rzeczywiście dopiero po ciężkim kryzysie człowiek poznaje się naprawdę, może trzeba dostać w kość, żeby zrozumieć, czego właściwie chce się od życia”. W tej niepewności autorki kryje się mimo wszystko śmiałe przypuszczenie, że kryzys, który dosięga w jakimś sensie i stopniu każdego człowieka, a zatem pewne zwątpienie we własne możliwości, jest jednocześnie szansą na ponowne rzucenie się w nieznane. Taka decyzja oczywiście wiele kosztuje. Po pierwsze dlatego, że nowa sytuacja stawia nam niepostawione dotąd pytania. Co więcej, mogą one nie doczekać się spodziewanych odpowiedzi. Po drugie zaś, i chyba istotniejsze, sprawia ona ból, jednak inny od tego, który przywykliśmy dźwigać i nazywać własnym.
 
Poezja wobec prozy życia
 
Stosunkowo łatwo obserwuje się i ocenia jakąś rzeczywistość z pozycji zewnętrznego obserwatora. Takiemu przyglądaniu się i kształtowanym na jego podstawie osądom oraz stanowiskom towarzyszy często pokusa nieomylności i arbitralności. Wyraża się ona w tym, że oceniający nie zna sprawy „od środka”, a jedyne, co może zrobić, to spojrzeć na daną kwestię przez pryzmat własnych doświadczeń oraz osobistych interpretacji. Oczywiście zawężona w ten sposób, poniekąd zresztą z istoty rzeczy, perspektywa wcale nie dezawuuje stawianych diagnoz. Czy upoważnia jednak do nadawania im charakteru uniwersalnego i definitywnego, to już całkiem odrębna kwestia. Pokusa bezwzględności nie jest obca również specjalistom od tzw. zachowań behawioralnych czy teorii relacji międzyludzkich. W analizie nawet bardzo złożonych sytuacji każdy ekspert czuje się bowiem we w miarę komfortowej pozycji, poszukując z poznawczego dystansu świateł, którymi może rozświetlić tunel zagubień kogoś innego. Chodzi przecież o znalezienie właściwej pomocy, a ta opiera się zawsze na jakimś trafionym pomyśle. Mówi się przecież, że aby dobrze przeżyć życie, trzeba mieć w głowie dobry pomysł na nie. Ten pomysł to jest jakaś teoria. Wydaje się, że bez niej niemożliwe jest odpowiedzialne postawienie odważnych, a jednocześnie jakoś ciągle pierwszych kroków w nieznane. Tymczasem praktyka w jakiejkolwiek dziedzinie życia jest zawsze kulawa, bo nie dosięga upragnionych ideałów. Jak odpady nieumiejętnie wsiąka w sterylny kompostownik nieskazitelnych treści. Jej konfrontacja z doskonałymi modelami obnaża bezlitośnie zarówno ludzkie ograniczenia, jak i siłę wpływu rozmaitych uwarunkowań. Praktyka jest sprytniejsza od teorii, a przez to mniej przewidywalna. Bezpieczniej jest przecież deliberować nad zepsuciem i bezbożnością otaczającego świata, niż osobiście zaangażować się choćby w pomoc rodzinie z sąsiedztwa, która wyczerpała już własne pomysły na uratowanie tego, co jeszcze nieśmiało tli się jako dogasający ogarek wspólnego dobra. Wygodniej rozmawiać o idealnych bytach czy naturach, niż przyglądać się żywym ludzkim beznadziejom, by pracować nad ich wiarą we własne możliwości, narażając się na zarzut zbytniego odejścia od istoty rzeczy. Praktyka wyprzedza wszystkie abstrakcje, burzy sformułowane schematy, nie pozwala im zastygnąć w wiecznych wzorcach przez to, że wskazuje na konkretne, indywidualne losy ludzkie. Te losy są nieustannie tworzącymi się dziejami osób, a zatem nie posiadają nigdy wyczerpujących i jednoznacznych uniwersalnie definicji. Czy bowiem człowiek, który poszukuje odpowiedzi na pytanie: „Jak żyć?”, nie powinien ją znaleźć ostatecznie w swoim własnym wnętrzu?
 
Ból bycia sobą dla innego
 
Szczególnie ludzie młodzi są wrażliwi na apele do bycia sobą. Deklarują, że bycie kimś innym jest już zajęte, więc trzeba być sobą. Co to właściwie znaczy „być sobą”? Czy naprawdę ostatecznie chodzi o to, by pieczołowicie pielęgnować w sobie własną indywidualność, a jednocześnie ją demonstrować? Czy nie jest dokładnie na odwrót? To znaczy, że aby samemu poczuć się zrealizowanym, trzeba w jakiś sposób siebie zatracić dla innych, czyli sprawić, że to oni poniekąd naszym kosztem osiągną pełnię własnego człowieczeństwa? Na czym polega prawdziwy kunszt istnienia? Ci, którzy twierdzą, że odnaleźli szczęście w życiu z drugim, mówią często o byciu dla siebie darem. Być może wynika to nierzadko tylko z usłyszanych podczas przygotowań do małżeństwa aforyzmów. Czy nie kryje się jednak za tym jakaś głęboka prawda o życiu każdego człowieka? Prawda, którą wyraża paradoks, opisujący w niemal liryczny sposób najzwyczajniejszą prozę poszukiwania sensu. Czymże innym jest prawdziwe odkrycie siebie w poświęceniu dla drugiego? Poświęcenie ma w sobie coś z poezji. Jest wytwornym określeniem pewnej twórczości, która odkrywa i ocala dobro w innym. Jednocześnie ta twórczość dokonuje się przecież w zwyczajnych codziennych gestach dla innego Ja, kosztem rezygnacji z tego, co zaspokaja moje osobiste ambicje. Ten drugi nie musi przy tym nawet wiedzieć o moim poświęceniu. Również w tym wyraża się szlachetność i bezinteresowność poświęcenia. Ono jest zawsze praktyczne, to znaczy nie wyczerpuje się w deklaracjach czy obietnicach. Nawet jeśli żyje wyłącznie w głowach, sprawia jakiś ból. Może to być ból z powodu niezrozumienia najgłębszych intencji, świadomości kochania drugiego miłością ciągle niewystarczającą czy też ból niemożności oddania wszystkiego. Ból dotyka ciała tego, który się poświęca, tak jak rozkosz z tego powodu wrasta w tożsamość jego duszy. Ból wyrastający z poświęcenia nie jest zwyczajnym bólem, który budzi się w nas choćby z powodu konsekwencji odbytej operacji czy utraty drogocennej pamiątki. Nie chodzi zatem o taki ból, który w jakimś sensie przychodzi z zewnątrz i chce zawładnąć naszym wnętrzem. Obok bólów, które zabijają, istnieją takie, które „ratują”. Ból poświęcenia jest bólem wybranym, a zatem jakimś głęboko wewnętrznym cierpieniem, które ocala wybranka. Nie jest on przy tym żadnym masochizmem. W tym ostatnim chodzi bowiem o mnie samego, to znaczy moje osobiste zaspokojenie i spełnienie. Drugi może być w tym dążeniu wyłącznie użyteczny.
 
Ważne jest nie to, że boli, ale dla kogo boli
 
Zdarza się jednak, i to nierzadko, że cierpienie, które łączy się nieodzownie z poświęceniem dla drugiego, przeradza się w ból niszczący najgłębszą relację. To, co było w bólu wybrane, staje się narzucone. Taki ból oznacza kryzys relacji międzyludzkiej. Polega on na tym, że to, co było głęboko w nas, zostaje w jakiś sposób sprofanowane, jakby wyrwane na zewnątrz, obnażone. Czujemy się zdradzeni i zranieni, chociaż robiliśmy wszystko, by do tego nie dopuścić. Dramat międzyludzki przechodzi na zupełnie inny poziom niż do tej pory. Boli nas już nie to, że sami w swoim wnętrzu nie dawaliśmy rady, a to, że jesteśmy bezradni wobec tego, co przyszło z zewnątrz. Jeden ból żeruje na drugim. Ten, który zabija, wyniszcza ten, który ocala. Pewna przekorność losu kryje się w tym, że ból ocalenia nie unicestwia nigdy bólu, który niszczy. Pozwala mu niszczyć, choć wie, że adresatem destrukcji jest on sam. Niszczenie odbywa się zaś zawsze kosztem tego, co zdrowe. Nie można zabić tego, co już nie żyje. Dlatego kryzys potrzebuje zdrowej tkanki relacji. W ten sposób jakoś ją potwierdza, uznaje w swoim wykluczaniu. To właśnie jest źródłem kryzysu. Śmierć przychodzi do tego, co żyje i cieszy się życiem. To zaś, co żyje, chce wyrwać się śmierci, przeżyć ją. Ból człowieka przechodzi w nim z poziomu na poziom. To, co głębokie, jest w swoistym konflikcie z tym, co płytkie. To, co płytkie, chce pozbyć się tego, co głębokie. Nie da się oszukać śmierci, jakakolwiek by była i czego by nie dotyczyła. Śmierć można tylko zwyciężyć, to znaczy udowodnić jej, że jest słabsza, niż chciałaby być. Dlatego kryzys można pokonać. Dzieje się tak wówczas, gdy ból narzucony z zewnątrz zostanie przyjęty do wewnątrz, uznany za własny. Nie jest to proste, bowiem ból przyjęty, wewnętrzny, zostawia głębsze rany niż ten, który próbuje wedrzeć się na jego miejsce. Dlatego decyzja o uznaniu kosztuje, dokonuje się bowiem w niepewności, czy dam radę.
 
Relacja, która przezwycięża kryzys, nie jest już tą samą relacją, która była wcześniej. Nie chodzi tylko o to, że dojrzewa w czasie podczas próby znoszenia przeciwności. Jakaś niemożliwość stała się przecież dla niej zaistniałą możliwością. Poświęcenie osiągnęło więcej, niż spodziewało się osiągnąć. Każda relacja międzyludzka jest silna na tyle, na ile podejmuje kolejne wybory, uznania, zwłaszcza te, które chcąc zniszczyć jej wolność, potwierdziły ją w szeregu zaprzeczeń. Ból zewnętrzny może zatem stać się cierpieniem wewnętrznym „za” i „dla” innego, by w ten sposób ponownie odkryć swe właściwie umiejscowienie. W miejscu zdrady i zranienia pojawia się wtedy przebaczenie i chęć dźwigania ciężaru „za” drugiego i „dla” niego.
 
O bólu czy w bólu?
 
Ból ludzki można opisywać z różnych perspektyw. Ten opis nie stanie się jednak nigdy samym bólem. Żadna teoria bólu nie odda bowiem tego, co w nim najbardziej adekwatne. Ból nie jest zjawiskiem teoretycznym. Wrasta głęboko w człowieka, uświadamiając mu, że jego życie jest bolączką i to od niego zależy, z kim i dla kogo będzie ją przeżywał. I czy w ogóle odnajdzie w bólu kogoś takiego? Bólu nie da się „zrozumieć” na odległość, z perspektywy obserwatora, „na sucho”. Aby uchwycić jego treść, trzeba go odczuć. Dlatego ból drugiego może być współdzielony, gdy zostanie przeze mnie przyjęty, uznany za własny. Być może nie jest on wówczas dokładnie tym samym bólem, który odczuwa inny, ale solidarność z nim w tym bólu przyjmuje najwłaściwszą postać. Jest ona wtedy jakimś wybawieniem.
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Czas Serca nr 160 
 
 



Pełna wersja katolik.pl